CIEKAWOSTKI
Te dziewczeta, ci chłopcy...
Ten film powinien obejrzeć każdy, począwszy od gimnazjalistów, a skończywszy na ludziach, który pamiętają tamte czasy.
Nie wydaje się bowiem, byśmy w historii światowej kinematografii znaleźli bardziej niezwykły, poruszający i wstrząsający dokument.
O „Powstaniu Warszawskim” powiedziano już chyba wszystko, ale przypomnijmy króciutko dla porządku. Muzeum Powstania Warszawskiego wyselekcjonowało 80 minut spośród dziesiątków godzin materiału nakręconego przez operatorów Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej. Następnie całość, klatka po klatce odnowiono, pokolorowano i udźwiękowiono. Postaci mówią do nas z ekranu, bowiem zatrudniono specjalistów odczytujących słowa z ruchu warg. Efekt tej tytanicznej pracy możemy oglądać na ekranach kin od tygodnia.
Przez pierwsze 30-40 minut nie widzimy grozy powstania: oto promienne twarze dziewcząt i chłopców szykujących się do walki, wydawanie posiłków, opatrywanie pierwszych rannych, chałupnicza produkcja broni i tak dalej. Ciśnie się wręcz na usta pytanie: czy twórcy filmu nie dysponowali innymi zdjęciami? Takimi, które pokazywały horror tego zrywu? Ale przychodzi moment, niczym muzyczny kontrapunkt, że wszystko się zmienia. Z minuty na minutę, przejęci coraz większą grozą, siedzimy wbici w fotel i nie jesteśmy w stanie oderwać wzroku od ekranu. I uwierzyć w morze ruin i cierpienia.
Ale to się zdarzyło naprawdę. A współczesna technika sprawiła, że oglądamy „Powstanie Warszawskie” jak obrazki z wczorajszych „Wiadomości” czy „Faktów”. Sprawiła, że to wszystko dzieje się tu i teraz, a nie 70 lat temu. Zniknął ten wentyl bezpieczeństwa minionego dawno czasu, który pozwalał ze spokojem, chrupiąc słone paluszki, patrzeć w oczy tych, którzy poświęcili młodość i życie za naszą wolność. I właśnie to sprawia, że po napisach końcowych zwyczajnie nie mamy siły wstać i wyjść.
Bo oto w ciemnym kinie te dziewczęta i ci chłopcy zeszli z ekranu, usiedli obok nas, uśmiechnęli się, a potem zginęli.
Tomasz Natkaniec