KOŚCIÓŁ
Misja Sudan
Rozmowa z Bartłomiejem Wróblewskim z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi światu”.
– Jako misjonarz świecki prawie rok pracował pan w Sudanie Południowym. Co było motywacją do wyjazdu?
– Pochodzę z parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Niewachlowie, prowadzonej przez księży salezjanów. Dzięki nim nawiązałem kontakt z organizacją, z którą mogłem wyjechać do Ameryki Południowej lub Afryki, aby pomagać najbardziej potrzebującym. Zawsze lubiłem pomagać. Wolontariat przynosi mi wiele satysfakcji, radości i spełnienia. Motywacją było też to, że dostałem bardzo dużo od Pana Boga i chciałem się odwdzięczyć, dać innym coś od siebie. Nie ukrywam, że pociągała mnie również przygoda.
– Taka wyprawa to wyzwanie. Jak się trzeba do niej przygotować?
– Salezjański Wolontariat Misyjny przewiduje, że wolontariusz musi przejść minimum roczną formację i działać na rzecz misji. Przygotowanie składa się z comiesięcznych i cotygodniowych spotkań, na których chętny dowiaduje się, czym są misje oraz jak pracować z dziećmi i młodzieżą w krajach misyjnych. Poza tym potrzebna jest znajomość języka angielskiego, jeśli wyjeżdża się do krajów afrykańskich, lub hiszpańskiego – jeśli jedzie się do Ameryki Południowej. Mnie znajomość angielskiego pomogła w kontaktach z księżmi, natomiast z chłopcami, z którymi pracowałem, język arabski lub dinka. Ponadto zdaje się egzamin z modlitw w języku angielskim lub hiszpańskim. Po roku przygotowań można złożyć prośbę o wyjazd, rozpatrywaną przez prezesa organizacji i koordynatora wolontariuszy; odbywają się również rozmowy kwalifikacyjne. Kiedy pomyślnie przejdzie się ten proces, trzeba przygotować siedem tysięcy złotych na szczepienia, bilety lotnicze, leki. Mnie pomógł ksiądz Łukasz Zygmunt, dyrektor Papieskich Dzieł Misyjnych Diecezji Kieleckiej. Zorganizowaliśmy w parafiach niedziele misyjne, podczas których mówiłem o wyjeździe i prosiłem o wsparcie. W sumie do wyjazdu przygotowywałem się trzy lata. Z naszej organizacji, oprócz mnie, wyjechały jeszcze trzy osoby z Polski. Z kolegą mieszkaliśmy u salezjanów, a nasze koleżanki pomagały u sióstr salezjanek.
– Jak wygląda kraj, w którym pan pracował?
– Sudan Południowy jest pełen kontrastów. Z jednej strony widać drogie samochody, a z drugiej – dzieci w brudnych, podartych ubraniach. Byłem zaskoczony, że na targu można kupić laptop lub smartfon. Panuje tam jednak ogromna bieda, będąca przede wszystkim konsekwencją wojen: najpierw domowej między muzułmanami z północy a chrześcijanami z południa, a potem, po uzyskaniu niepodległości przez Sudan Południowy w 2011 roku, wojny między plemionami Dinka i Nuer.
– Z jakimi problemami borykają się tam ludzie?
– Przede wszystkim z głodem. Są tam tylko dwie pory roku: deszczowa i sucha. Od listopada do końca marca praktycznie nie pada deszcz. Ludzie w porze suchej jedzą więc tylko mango, bo nie ma nic innego. Paradoksalnie, nie brakuje broni, natomiast o żywność jest znacznie trudniej.
– Z czego ci ludzie żyją?
– Głównie z rolnictwa. W Dżubie, stolicy Sudanu, są jakieś fabryki, na przykład napojów gazowanych, ale bardzo nieliczne. Ludzie pracują na targach, są też warsztaty usługowe: samochodowe, spawalnicze, stolarskie. Sporo osób pracuje dla organizacji rządowych, których jest naprawdę bardzo dużo. Ludzie ci mają wyższy status społeczny i lepiej im się żyje.
– Jak jest z dostępem do wody i usług medycznych?
– Pracowałem w drugim co do wielkości mieście Wau. Wody na szczęście raczej nie brakuje. Przy parafii jest zawsze studnia i ludzie, bez względu na wyznanie, mogą do niej przyjść. Państwowej służby zdrowia nie ma, ale jest dużo darczyńców prywatnych. Spotkałem organizację, którą prowadzi włoski ksiądz. Przysyła ona kontenery pełne środków medycznych. W miastach nie brakuje leków, gorzej jest jednak w wioskach.
– Jak wyglądała pana praca jako misjonarza świeckiego?
– Podstawowym zadaniem jest dawanie świadectwa życia i wiary. Głoszenie Ewangelii nie wygląda tak, jak księży i sióstr zakonnych, ale polega na świadectwie prozaicznej codziennej pracy. Sudan ma duży problem z „chłopcami ulicy”, których jest około 10 tysięcy. Pochodzą głównie z plemienia Dinka, całe dnie spędzają na ulicach, śpią pod wiatami, kręcą się wokół restauracji i barów, aby zdobyć coś do jedzenia. Pochodzą głównie z wiosek i przyjeżdżają do miast w nadziei, że znajdą pracę. Rzeczywiście: część z nich sprząta w restauracjach, ale najpopularniejszym zajęciem jest polerowanie butów przechodniów. Ci, których na to stać, lubią pokazywać, że ktoś im czyści buty. Wielu chłopców jest też werbowanych do armii. Ci, którzy nic nie robią, zazwyczaj uzależniają się od wąchania kleju. Najmłodsze dziecko ulicy, które spotkaliśmy, miało zaledwie siedem lat!
– Był pan z kolegą. Jak im pomagaliście?
– Początkowo przeszkadzała bariera językowa, ale z czasem ją pokonaliśmy. Dążyliśmy do tego, żeby zostać ich przyjaciółmi, dać im choć odrobinę miłości, wsparcia, zrozumienia, uwagi. Prowadziliśmy dla nich zajęcia z języka angielskiego, matematyki, katechizmu, zajęcia sportowe i plastyczne. Oglądaliśmy wartościowe filmy. Zdobyliśmy nawet film w języku dinka o życiu Jezusa. Po jego obejrzeniu pewien chłopiec oświadczył, że przestaje pić i palić. Pomagaliśmy też w przychodni, bo chłopcy mieli sporo infekcji i ran na nogach, które otwierały się w porze deszczowej. Opatrywaliśmy ich, uczyliśmy higieny, dawaliśmy mydło, aby mogli uprać ubrania. Salezjanie prowadzą też szkołę techniczną, prowadziłem w niej zajęcia komputerowe. Mieliśmy stały program. Po godzinie 15 spotkaliśmy się w szkole: była nauka, rozrywka, codziennie odmawialiśmy różaniec, jedliśmy wspólny posiłek. Dość spontanicznie, bo chłopcy nie palili się do dyscypliny.
– Jak Sudańczycy traktują świeckich misjonarzy?
– Byłem pozytywnie zaskoczony. Początkowo chłopcy przyjęli nas z rezerwą, ale po dwóch miesiącach relacje stały się bliższe. Misjonarze są przyjmowani życzliwie, bo robią wiele dobrego dla tamtejszych społeczności. Panuje też przekonanie, że biały człowiek jest bogaty, więc gdy przyjedzie, to coś da. Chłopcy zwykle od razu chcieli pieniędzy. Musieliśmy ich uczyć, żeby zapracowali na zapłatę.
– Z jakimi trudnościami mogą się spotkać misjonarze?
– Przede wszystkim z innym podejściem do życia, innym myśleniem. Mężczyźni z plemienia Dinka nie pojmowali, jak można mieć jedną żonę. Dla nich to była abstrakcja. Oni, podobnie jak młodzież, też myślą roszczeniowo, sądzą, że biały człowiek coś im da. Większość jednak jest wdzięczna za pracę misjonarzy.
– W jaki sposób w diecezji kieleckiej możemy wspomóc misje?
– Na pewno modlitwą, ponieważ to bardzo pomaga misjonarzom. Mnie osobiście świadomość modlitwy płynącej z Polski dawała wsparcie w trudnych momentach, których nie brakowało. Kwestie materialne też są ważne. Najlepiej przesłać pieniądze, bo tam na miejscu wiedzą, jak je wykorzystać. Czasami pomoc rzeczowa nie przynosi skutków. Na przykład ufundowano kontener, który po drodze zaginął.
– Pojedzie pan tam jeszcze?
– Zostawiłem w Sudanie kawałek siebie i może jeszcze kiedyś tam wrócę.
– Dziękuję za rozmowę.
Katarzyna Bernat