REGION
[WSPOMNIENIA] To już dziesięć lat od katastrofy smoleńskiej
Dziś obchodzimy dziesiątą rocznicę katastrofy smoleńskiej, w której zginęła 96-osoba delegacja, na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim, udająca się na obchody rocznicy Zbrodni Katyńskiej. O wspomnienia poprosiliśmy osoby, których tragedia dotknęła w sposób szczególny.
Andrzej Bętkowski, marszałek województwa świętokrzyskiego, ówczesny poseł Prawa i Sprawiedliwości
Dziesięć lat temu byłem, jako przedstawiciel parlamentu, w Katyniu. Czekaliśmy na przylot delegacji z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Wiadomość o katastrofie przekazał nam redaktor Jan Pospieszalski. Ta informacja nas poraziła, tym bardziej, że na miejscu, gdzie miała odbywać się Msza Święta, pozostały, niemalże symboliczne, puste krzesełka, które były oznaczone. Eucharystia została odprawiona już nie tylko w intencji zamordowanych w Katyniu, ale również za tych, którzy zginęli pod Smoleńskiem. W takich dniach zawsze wracam do tych wydarzeń.
Rafał Nowak, wicewojewoda świętokrzyski, ówczesny dyrektor III LO w Kielcach i działacz Prawa i Sprawiedliwości
To była sobota rano. Przyszedłem do szkoły sprawdzić, czy korepetycje maturalne ruszyły i wracając do domu włączyłem radio. Tuż po godzinie dziewiątej podano informację, że w Katyniu wydarzyło się coś złego z samolotem prezydenckim. Nie wierzyłem, że ktoś mógł zginąć. Myślałem, że to jakaś drobna usterka. Doszło jednak do najgorszego. To było tak nierealne, że długo dochodziło do mnie to, co się stało. Kiedy po kilkudziesięciu minutach się otrząsnąłem, zacząłem myśleć, kto ze znajomych był w tym samolocie. Szybko się okazało, że leciał nim wicepremier Przemysław Gosiewski. Rozmawialiśmy jeszcze w czwartek, ponieważ w „Norwidzie” mieliśmy wkopywać dąb katyński i uzgadnialiśmy telefonicznie szczegóły tego wydarzenia. Później zadzwoniłem także do ówczesnego senatora Grzegorza Banasia, bo mówiło się, że on też miał lecieć. Na szczęście odebrał. Dziesiątego kwietnia nie zginął nikt z moich bliskich, ani krewnych, ale do tej pory odbieram ten czas jako dzień mojej osobistej, rodzinnej i narodowej tragedii. Nie ukrywam, że kiedy myślę o tych ludziach, zawsze ogarnia mnie wzruszenie.
Senator Krzysztof Słoń, ówczesny przewodniczący Rady Miasta Kielce
Sobota zapowiadała się typowo. Miałem uczestniczyć w uroczystościach na kieleckich Piaskach, o co prosił mnie wicepremier Przemysław Gosiewski. Kiedy dowiedziałem się o katastrofie, skontaktowałem się z prezydentem Wojciechem Lubawski i utworzyliśmy na tę okoliczność swoisty sztab kryzysowy. Uzyskaliśmy zgodę Kurii Diecezjalnej, aby miejscem, gdzie kielczanie będą mogli się spotykać był Plac Najświętszej Maryi Panny. Tam rozwiesiliśmy wielki portret prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Mieszkańcy Kielc składali tam kwiaty i zapalali znicze. Wtedy zrozumiałem również, że stało się coś bardzo złego w wymiarze ludzkim i narodowym. To była największa, od czasów drugiej wojny światowej, tragedia. Później okazało się, że nie da się zastąpić tych, którzy pod Smoleńskiem zginęli. Ja szczególnie wspominam mojego przyjaciela Przemysława Gosiewskiego, którego bardzo mi zabrakło. Nie mogłem sobie także poradzić z pewnymi kwestiami, jak chociażby z oddaniem śledztwa Rosjanom.
Marzena Okła-Drewnowicz, poseł Koalicji Obywatelskiej, ówczesna poseł Platformy Obywatelskiej
To był trudny dzień i chyba nikt nie wierzył w to, co się wydarzyło. To była sobota. Oglądałam jakieś migawki w telewizji i zdawało mi się to wręcz nieprawdopodobne. Na początku ta wiadomość do mnie nie docierała. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że to nieprawda. Później czekaliśmy na wiadomość o ocalałych. Niestety, nikt nie przeżył. Każdy kto budzi się dziesiątego kwietnia, przypomina sobie tamte wydarzenia. Wspominam osoby, które zginęły bardzo ciepło, bo byli to bardzo dobrzy ludzie. Szczególnie pamiętam dwie rozmowy, wtedy nie wiedziałam, że ostatnie: z posłem Arkadiuszem Rybickim i Grzegorzem Dolniakiem. Mam też wspomnienie dotyczące miejsca na sali plenarnej Sejmu. To była moja pierwsza kadencja, więc siedziałam w ostatnim rzędzie ław poselskich. Nigdy nie chciałam się przesiadać niżej. Po jakimś czasie zaproponowano mi, żebym zajęła miejsce „Arama”, czyli Arkadiusza Rybickiego. Wtedy już nie dyskutowałam, tylko powiedziałam: „To dla mnie zaszczyt”.
Dorota Koczwańska-Kalita, naczelnik kieleckiej delegatury IPN, ówczesna dyrektor Biura Prezesa IPN Janusza Kurtyki
To ciągle bardzo trudne. Wydaje się, że minęło dziesięć lat i rany powinny się zabliźnić, ale są rany, które goją się bardzo trudno. Dziesiątego kwietnia prowadziłam zajęcia ze studentami i nagle jeden z asystentów przyszedł i poinformował o śmierci prezesa Kurtyki w katastrofie smoleńskiej. Nie wiedziałam co mam zrobić, tym bardziej, że dzień wcześniej żegnaliśmy się w Muzeum Narodowym i umawialiśmy się na poniedziałek, bo przygotowywaliśmy wówczas wystawę o kulturze niezależnej. Są ludzie, których bardzo trudno zastąpić. Janusz Kurtyka miał ogromny autorytet, nawet wśród osób niezgadzających się z nim. Był człowiekiem mającym swoje konkretne poglądy, niemniej jednak był osobą otwartą i z każdym widział możliwość współpracy. Szanował ludzi i swoich pracowników, choć był szefem bardzo wymagającym. Nauczył nas wiele. Był czas, kiedy chciano o nim zapomnieć i niektórzy się odcinali od współpracy z prezesem, a potem, kiedy zbliżała się nowa kadencja, powracali. Prawdziwa wielkość jednak zawsze się obroni. Prezes żyje w naszej pamięci i często pytamy się, co w danej sytuacji zrobiłby Janusz. Ponadto, młode pokolenia, które przychodzą pracować do Instytutu, żyją w jego legendzie.
Tomasz Natkaniec, z-ca red. nacz. Tygodnika eM Kielce
To była sobota. Bardzo rzadko włączam telewizor w sobotni ranek, ale wówczas z żoną chcieliśmy obejrzeć uroczystości rocznicowe Zbrodni Katyńskiej. Po chwili dowiedzieliśmy się, że coś złego stało się z samolotem, w którym leciała delegacja. Z każdą minutą sytuacja stawała się coraz bardziej klarowna, aż w końcu usłyszeliśmy, że nie ma żadnej nadziei, samolot spadł i najprawdopodobniej wszyscy zginęli. Zadzwonił do mnie mój syn i zapytał, czy wiem, że na pokładzie był mój serdeczny przyjaciel, kielczanin, Tomek Merta, wówczas wiceminister kultury i sztuki. W pewnym sensie katastrofa dotknęła mnie więc bardzo osobiście. Około godziny 15 poszliśmy z żoną pomodlić się do katedry. Ulice były opustoszałe. To, co rzuciło mi się w oczy, to brak uśmiechu u wszystkich, których mijaliśmy. Pamiętam jeszcze jedno. Tego dnia miało odbyć się Gran Derbi, czyli mecz Barcelony z Realem Madryt. Ja, zapalony kibic drużyny z Katalonii, nie obejrzałem tego spotkania. Tego dnia było najmniej ważne.