KOŚCIÓŁ
[ROZMOWA] Siostra uzdrowiona za wstawiennictwem prymasa Wyszyńskiego: Zdarzył się cud
– Od początku żyłyśmy w przekonaniu, że to jest cud – mówi o ustaniu śmiertelnej choroby siostra Nulla ze Wspólnoty Sióstr Uczennic Krzyża w rozmowie z Radiem eM Kielce.
Siostra została uzdrowiona z choroby nowotworowej za wstawiennictwem kardynała Stefana Wyszyńskiego. Cud ten, potwierdzony przez Kościół, posłużył w procesie beatyfikacyjnym Prymasa Tysiąclecia.
Jak siostra odkryła swoje powołanie do życia zakonnego?
Zrodziło się ono ze świadectwa ludzi młodych, którzy byli na rekolekcjach w mojej rodzinnej parafii. Prowadziły je siostry uczennice krzyża. Zobaczyłam, że mają oni w sobie większą radość, niż ja. Wydawało mi się, że jestem szczęśliwa i mam świetne środowisko. Kiedy jednak zapytałam w głębi serca o tę kwestię, to odkryłam, że jest nieco inaczej. Dostrzegłam również czemu tak się dzieje i doszłam do wniosku, że to poprzez obecność Boga w ich życiu. Świadectwo innych pociągnęło mnie na drogę do powołania. Po raz pierwszy usłyszałam wtedy: „o odkrycie swojego powołania trzeba się modlić”. Dla mnie to był szok. Zaczęłam codzienną modlitwę na Różańcu.
I przyszedł czas decyzji o wstąpieniu do zgromadzenia.
Pan Bóg odpowiedział na moje pragnienie. W rodzinnej parafii w Przybiernowie nigdy nie było sióstr. Po kilku miesiącach dowiedziałam się, że w starej, opuszczonej plebanii zamieszkają siostry, które poznałam w wakacje. Po ludzku można powiedzieć, że to przypadek, ale ja tak nie uważam.
Okres wstąpienia do zgromadzenia to również początek zmagań z nowotworem…
Sam początek choroby zauważyłam dość wcześnie, ale go zbagatelizowałam. Kiedy wstąpiłam do wspólnoty i przymierzałam sukienkę postulancką, zobaczyłam na szyi podskórny guzek. Nie był bolesny, więc pomyślałam, że może mam go od zawsze. W ciągu dwóch lat coraz częściej różne osoby zwracały mi uwagę na to, czy nie jestem chora i czy mnie nie boli szyja. Dla świętego spokoju postanowiłam przebadać się. Usłyszałam, że mam chorą tarczycę. To były lata, kiedy choremu nie mówiło się o nowotworze. Niepokoiło mnie to, że wokół całej sytuacji sporo się działo. Zostałam przekazana na oddział chirurgii i z oddziału wewnętrznego dano mi teczkę, którą miałam zanieść dalej. Wykorzystałam ten moment i zajrzałam do środka. Przeczytałam diagnozę. Później wszystko toczyło się szybko. Miałam operację i wydawało mi się, że skoro nastąpiło dalsze leczenie, to sytuacja jest opanowana. Rozpoczęłam drugi etap formacji w nowicjacie. Pod koniec roku 1988 zaczęłam się jednak bardzo źle czuć.
Z czym się to wiązało?
Miałam trudności z oddychaniem, przyjmowaniem posiłków i z normalnym funkcjonowaniem. Nie mogłam również spać w pozycji leżącej, bo coś mnie dusiło. Tuż po nowym roku znalazłam się w szpitalu w Szczecinie. Zdiagnozowano u mnie nowe choroby i pan profesor powiedział, że nie ma szans na przeżycie. Dał mi maksymalnie trzy miesiące. Zaproponowano mi operację, ale bez gwarancji na wyjście z niej cało ze względu na bliskie usytuowanie tętnic i rozległość guza. Zabieg miał być także bardzo okaleczający. Dla młodej osoby, miałam wtedy 21 lat, to był szok. Rozmowy z lekarzami dotyczyły szybkiego końca i śmierci, ale kiedy rozmawiałam z moimi siostrami, to słyszałam o wieczności i o tym, co jest naszym charyzmatem – żebym żadnego cierpienia i trudu nie zmarnowała, ofiarowując wszystko za tych, którzy nie wierzą w Boga i są od niego daleko. To pomogło mi przetrwać czas choroby.
Wówczas rozpoczęła się wielka modlitwa za wstawiennictwem prymasa Stefana Wyszyńskiego.
To było coś naturalnego. Czerpiemy, jako zgromadzenie, z dziedzictwa i duchowości kardynała Wyszyńskiego. Nasza założycielka odkryła w ruchu przez niego założonym – Pomocników Matki Kościoła – konkretne narzędzie do formacji świeckich. Chodziło o modlitwę o beatyfikację Prymasa Tysiąclecia. Była ona obecna w mojej wspólnocie kiedy przyszłam. Modliliśmy się po prostu do „swojego człowieka”. Siostry zaczęły nowennę, odmawianą dziewięć razy każdego dnia. Trwała ona sześć, siedem tygodni. Do dzisiaj jest ona obecna.
I wówczas zdarzył się cud.
Gdy byłam w szpitalu w Gliwicach, ponieważ nie wyraziłam zgody na operację w Szczecinie, złożyłam śluby na wypadek śmierci. Tam potwierdzono diagnozę. Po kilku dniach podano mi kolejną dawkę radioaktywnego jodu. Któregoś dnia po południu lekarz powiedział siostrze, która nade mną czuwała, że najprawdopodobniej tej nocy nie przeżyję. Noc była dla mnie tragiczna – wystąpił krwotok, obrzęk guza i zaczęłam się dusić. Zdawało mi się, że trwa to wieczność. Myślałam, że każdy oddech jest tym ostatnim. Nad ranem zaczęłam się lepiej czuć, a nawet dobrze. Znów normalnie oddychałam. Kiedy przyszedł pan doktor, powiedział do współsiostry, że „stał się cud”. Od tego dnia, od tej krytycznej nocy, za sześć dni zostałam wypisana z oddziału.
Pomógł prymas Wyszyński?
Od początku żyłyśmy w przekonaniu, że to jest cud za przyczyną kardynała Stefana Wyszyńskiego. O tym mówiłyśmy i dawałyśmy świadectwo. Biskup Jan Majdański powiedział nam, żebyśmy poprosiły lekarzy o dokument potwierdzający, że z punktu widzenia medycyny jest to cud. Pan doktor zapewnił wówczas, że nie wycofuje swoich słów, ale „on nie jest od orzekania cudów”. Sprawa wydawała się zamknięta.
Później jednak powróciła.
Mijały lata i nic się pozornie nie działo. Przyszedł taki moment, kiedy przeredagowałyśmy nasze konstytucje zakonne. Wówczas wielkiej pomocy udzielił nam ojciec Gabriel Bartoszewski. Podczas jednego ze spotkań, siostry zapytały ojca jak przedstawia się sprawa beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ten odpowiedział, że nie ma się co spieszyć, ponieważ nie ma cudu. Siostry od razu odparły, że cud się dokonał w naszej wspólnocie. Tak zaczęła się druga cudowna historia.
Minęło 21 lat od tego uzdrowienia. Nie było problemu z dotarciem do dokumentacji medycznej?
Na moją prośbę o dokumenty szpitale odpowiadały negatywnie i zapewniały, że zostały one zniszczone. Ojciec Bartoszewski, do którego napisałam, polecił zachować spokój. Jeśli Bóg chce mieć świętego, wówczas dokumenty się znajdą. Po jakimś czasie zadzwoniono do mnie ze szpitala z pytaniem, czy w dalszym ciągu chcę tę dokumentację, bo się znalazła. Podobna sytuacja miała miejsce w kolejnych szpitalach. Już wiedziałam, że to Bóg prowadzi całą sprawę, a nie my. Komplet dokumentów trafił więc do dalszych badań w ramach procesu beatyfikacyjnego. Cud został potwierdzony.
Już niedługo, bo 12 września będziemy przeżywać beatyfikację Prymasa Tysiąclecia. Co siostra czuje wiedząc, że cud, którego doświadczyła, posłużył do tego, aby taka uroczystość mogła się odbyć?
Wiemy, że Bóg chce nam coś pokazać, coś odnowić przez tego wielkiego błogosławionego. Przygotowujemy się nieustannie do beatyfikacji weryfikując nasze życie, patrząc i odkrywając piękno zakonnego charyzmatu. Chcemy pomagać ludziom na drodze do świętości. Ta uroczystość to dla nas wielki wiatr w żagle.
Jakie jest przesłanie prymasa na dzisiejsze czasy?
Kardynał Wyszyński jest dobrym orędownikiem na każde czasy. Jego nauczanie jest niezwykle aktualne, ponieważ obserwujemy wielkie cierpienie w świecie i odchodzenie od Kościoła wielu naszych braci, co nas ogromnie smuci. Boli również brak zgody między Polakami. Potrzeba nam takiego orędownika i wstawiennictwa takiego pasterza. Widzimy w nim wiele nadziei.
Dziękuję za rozmowę.