PUBLICYSTYKA
Lwowska pasja
Jak w jednym tomie opowiedzieć historię "najwierniejszego z miast" i dzieje wielkiej miłości? Jak przedstawić obraz kultury narodu i rozprawić się z przypisywanymi temu narodowi krzywdzącymi opiniami? Jak zrelacjonować wydarzenia wojen światowych i zrekonstruować najdawniejszą przeszłość, o której brakuje przekazów, a przecież trzeba poruszać się po niej pewnie i z przekonaniem? Jak wreszcie pisać jednocześnie atramentem i krwią serdeczną, tuszem i łzą?
Sztuki tej dokonali autorzy książki „Lwów. Dzieje miasta”. Pod zgoła naukowym czy popularnonaukowym tytułem skrywa się przeprowadzony z pasją, kipiący od emocji wywód na temat grodu, którego imię wielu z nas wciąż nosi w sercu niczym skarb najdroższy. W żadnym wypadku nie jest to – na co zwracają uwagę sami twórcy dzieła – „sztywna rozprawa historyczna”. „Lwów. Dzieje miasta” uwodzi nas zupełnie czymś innym: uśmiechem batiara i wierszem Mariana Hemara, piosenką z Łyczakowa i miejską legendą, sprawozdaniem sportowym i rapsodem bohaterskim, a gdy okoliczność po temu – także modlitwą.
Autorzy zarażają swymi emocjami czytelników. Niepodobna prawdziwie przeżyć tej książki, nie identyfikując się z poglądami Ryszarda Jana Czarnowskiego i Eugeniusza Wojdowskiego, bądź nie wchodząc z nimi w polemikę. Ba, nie lada wzruszeń dostarcza samo przejrzenie dzieła. No bo jakże na zimno, bez uczucia miłości, niepokoju i żalu zwiedzać Katedrę Lwowską i Kamienicę Królewską, Ossolineum i Cmentarz Orląt Lwowskich, Teatr Wielki we Lwowie i Kaplicę Boimów? A specjalne wkładki ilustracyjne ukazują jeszcze obrazy Jana Matejski z Auli Politechniki Lwowskiej, a zaraz potem Czarną Galerię Dzieł Utraconych z Siemiradzkim, Mehofferem i Malczewskim na czele.
Naprawdę szczególnej urody to książka, niezależnie bowiem od warstwy merytorycznej, historycznej, narracyjnej przykuwa uwagę wspaniałą ikonografią. To w dużej mierze zasługa Aleksandry Bieniszewskiej, dyrektor niezwykłego Muzeum Lwowa i Kresów Wschodnich w podwarszawskiej Kuklówce, w zrekonstruowanym kresowym dworku. Wróć! – autorzy wydanej przez Jedność książki uważają, że termin „Kresy” jest nadużywany, a w stosunku do Lwowa raczej nie na miejscu. W każdym razie pani Bieniszewska użyczyła swoich zbiorów do publikacji Czarnowskiego i Wojdeckiego, którą dzięki temu nie tylko czyta się, ale i ogląda z ogromną przyjemnością. A swoją drogą jakaż z tego Lwowa Ukraina Zachodnia! Ale Małopolska Wschodnia, owszem.
Autorzy kruszą kopie o wiele spraw. Między bajki wkładają twierdzenia historyków, jakoby „Lwów leży na ziemiach »przyłączonych« do Państwa Polskiego dopiero w II połowie XIV stulecia. Zaś przedtem, według ich teorii, Polacy (ściślej plemiona, z których nasz naród powstał), mają w prastarych dziejach z tą ziemią niewiele wspólnego. Jak mawiał Kisiel – z bzdurami nie powinno się dyskutować, bo się je uwiarygodnia”. A jednak trzeba punktować głupstwa, szczególnie te, które wcale głupstwami nie są, lecz świadomym prze– i zakłamywaniem historii. Również historii najnowszej.
Lektura wydanej nakładem Jedności książki uświadamia nam rozmiar strat, jakie ponieśliśmy wraz z utratą Lwowa. I podpowiada, że nie stało się tak wyłącznie na skutek stalinowskiego widzimisię: „Chcemy uświadomić Państwu, że społeczność międzynarodowa uznała wschodnie granice Rzeczypospolitej dopiero w kwietniu 1923 roku. Warto o tym pamiętać w kontekście późniejszych, o dwie z górą dekady, ustaleń jałtańskich”.
A dzieje Lwowa obfitują w niespodzianki. Nic tu nie jest dane raz na zawsze, nic nie jest stuprocentowo pewne.
Autorzy „Lwowa. Dziejów miasta” zapowiadają kolejne książki. Czekam na nie z niecierpliwością.
Krzysztof Masłoń
Skróty w materiale pochodzą od redakcji