Słuchaj nas: Kielce 107,9 FM | Busko-Zdrój 91,8 FM | Święty Krzyż 91,3 | Włoszczowa 94,4
Szukaj Facebook Twitter Youtube
Radio eM

SPORT

[ROZMOWA] Lettieri: Wejście do Korony nie było łatwe. Pojawiły się problemy, ale wspólnie je rozwiązaliśmy

sobota, 02 września 2017 16:32 / Autor: Damian Wysocki
[ROZMOWA] Lettieri: Wejście do Korony nie było łatwe. Pojawiły się problemy, ale wspólnie je rozwiązaliśmy
[ROZMOWA] Lettieri: Wejście do Korony nie było łatwe. Pojawiły się problemy, ale wspólnie je rozwiązaliśmy
Damian Wysocki
Damian Wysocki

- Nowy właściciel zaczął budować drużynę po swojemu. Wszyscy musieli się do tego dostosować. W tych nieporozumieniach nie chodziło o moją twardą rękę czy dyscyplinę. One brały się z obu stron. Potrzebowaliśmy czasu, aby się dotrzeć. Może pójść na delikatne ustępstwa. Przede wszystkim ustalić zasady. Kiedy zawodnicy zobaczyli, że dyscyplina jest potrzebna, że to nad czym pracujemy na zajęciach przynosi efekty to automatycznie zmieniali nastawienie. Osiągnęliśmy to wspólnie i sytuacja toczy się teraz sama. Wiadomo do ideału jeszcze daleko, ale wszystko wymaga czasu. W tym momencie nie można powiedzieć, że ten proces się zakończył, on ciągle trwa, ale z każdym dniem, tygodniem wszystko wygląda lepiej - mówi Gino Lettieri, trener Korony Kielce.

- Osiem punktów w siedmiu meczach po mocnej przebudowie drużyny. Wynik satysfakcjonujący?

- Jeśli chodzi o styl naszej gry, to jestem bardzo zadowolony. Drużyna pokazuje to nad czym pracujemy na treningach. Myślę, że śmiało moglibyśmy mieć cztery punkty więcej i taki stan odpowiadałby temu, co prezentujemy na boisku. To dopiero początek sezonu i nasz dorobek, przy odpowiednim podejsciu sporo się powiększy. 

- Wynik dobry, chociaż początek pana pracy na to nie wskazywał. W pierwszych dniach dużo mówiło się o nieporozumieniach na linii trener - piłkarze.

- Rzeczywiście na początku mieliśmy kilka problemów, przede wszystkim ze względu na dyscyplinę i komunikację. Z biegiem czasu praca jest coraz lepsza i bardziej owocna. Struktura zespołu jest coraz mocniejsza i to jest dobrym prognostykiem na przyszłość.

- Dyscyplina na pierwszym miejscu? Miguel Palanca nie dostosował się do regulaminu i zszedł na obiad do hotelowej restauracji w klapkach, co zakończyło się mocnym spięciem.  

- Był to problem, ale dało się go rozwiązać. Zwróciłem mu uwagę kilka razy, ale on nie słuchał. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się raz, to moglibyśmy to spokojnie wyjaśnić. Jeśli do dorosłej osoby mówię, że tak nie można i mamy regulamin, a ona tego nie rozumie, nawet za czwartym razem, to coś jest nie tak. Nawet dzieci po tylu napomnieniach rozumieją swój błąd. Nie wiedziałem, że on był wystawiony na listę transferową, decyzja o tym została podjęta przed moim przyjściem. Być może on sam przez swoje zachowanie chciał zobaczyć gdzie znajduje się granica. Niestety, ale ją przekroczył. Tym przegrał.

- Pozostańmy przy niejasnościach. W pierwszych dniach pojawiało się więcej informacji m.in. o tym, że trener Lettieri wyzywa swoich zawodników na tle rasowym czy religijnym.

- To są zwykłe plotki, nic takiego nie miało nigdy miejsca.

- "Polaczków" też nie było?

- Wiem skąd mogła się wziąć taka plotka. Na początku przygotowań problem z kolanem miał Bartek Kwiecień. Raz mógł trenować, czasami nie mógł uczestniczyć w zajęciach. Zawsze chcę wiedzieć, co dolega zawodnikowi i dlaczego nie może ćwiczyć. Zapytałem więc, o co chodzi. On odpowiedział, że kiedy biegaliśmy w lesie to na nierównej nawierzchni źle postawił nogę i coś uszkodził. Moja odpowiedź była delikatnie żartobliwa: "skoro tak to natychmiast dzwonię do Urzędu Miasta i każę specjalnie dla ciebie wyprostować wszystkie ścieżki leśne, bo kontuzja nie może się utrzymywać". Może pojawiła się tutaj bariera językowa, ale w tym nie było nic personalnego. 

- Docierały do pana te wiadomości? Nie czuł pan żalu, że pojawiły się oceny na podstawie niepotwierdzonych informacji za nim rozpoczęła się właściwa praca Lettieriego w Koronie?

- Utrudniło to współpracę. Nieporozumienia w takich momentach są czymś normalnym. Przyszedłem zza granicy, z nowymi zasadami, do nieco innej rzeczywistości. W takich warunkach wypracowanie pewnych schematów jest utrudnione, a takie komentarze wpływały tylko negatywnie na atmosferę. Wszystko udało się jednak w szatni wyjaśnić.

- Wejście do drużyny było dodatkowo trudniejsze ze względu na pana poprzednika - Macieja Bartoszka. On w krótkim czasie wypracował świetną atmosferę, zajął z klubem 5. miejsce, a później w kilka dni doszło do sporej rewolucji kadrowej.

- Rzeczywiście kilku graczy, którzy odgrywali ważną rolę odeszło, przyszli inni, w większości nieznani w Polsce. Nowy właściciel zaczął budować drużynę po swojemu. Wszyscy musieli się do tego dostosować.  W tych nieporozumieniach nie chodziło o moją twardą rękę czy dyscyplinę. One brały się z obu stron. Potrzebowaliśmy czasu, aby się dotrzeć. Może pójść na delikatne ustępstwa. Przede wszystkim ustalić zasady. Kiedy zawodnicy zobaczyli, że dyscyplina jest potrzebna, że to nad czym pracujemy na zajęciach przynosi efekty to automatycznie zmieniali nastawienie. Osiągnęliśmy to wspólnie i sytuacja toczy się teraz sama. Wiadomo do ideału jeszcze daleko, ale wszystko wymaga czasu. W tym momencie nie można powiedzieć, że ten proces się zakończył, on ciągle trwa, ale z każdym dniem, tygodniem to wszystko wygląda lepiej.

21077294_1641395979206922_2129821824674600422_n.jpg

- Budowa zespołu przebiegała w ekspresowym tempie, bo przerwa między sezonami trwała sześć tygodni, z czego tylko miesiąc to przygotowania. 

 - Nie było to łatwo. Budowanie drużyny to długotrwały proces. W takich warunkach, gdzie przychodzi nowy trener, zmienia się częściowo kadra, pojawia się bariera językowa, a z tym spora  niepewność nie jest  łatwo. Obraliśmy jednak dobrą drogę. Największym wyzwaniem były liczne kontuzje, które wytrąciły nas z rytmu oraz podniesienie poziomu kondycji, szczególnie u tych graczy, którzy do nas przychodzili jako wolni zawodnicy. Oni potrzebowali czasu na wypracowanie odpowiedniej formy.

- Preferowany przez pana ofensywny styl gry odpowiada jednak drużynie.

- To wszyscy widzą. W pierwszych meczach graliśmy dobrze. Często kreowaliśmy grę, stwarzaliśmy dużo sytuacji, oddawaliśmy sporo strzałów, ale brakuje bramek. Na początku musieliśmy sobie radzić bez Kaczarawy i Soriano. Pierwszy zmagał się z kontuzją, drugi musiał nadrobić braki w treningach. Po przerwie reprezentacyjnej obaj powinni być już w lepszej formie i myślę, że rozwiążą nasz problem nieskuteczności.

 - Zmiany zmianami, ale szkielet drużyny został utrzymany. Mowa tutaj o parze środkowych pomocników Żubrowski-Możdżeń czy znajdującym się w świetnej formie Bartku Rymaniaku.

- Wiadomo, środkowi odpowiadają za całą drużynę. Są architektami gry. W ostatnim meczu z Bruk-Betem brakowało im odpowiedniego rytmu, ale w poprzednich większość ich gry wyglądała dobrze. Mają spory potencjał, ale jak resztę zespołu czeka ich dużo pracy, aby wszystko wyglądało jeszcze lepiej. Jeszcze raz podkreślę to dopiero początek obranej przez nas drogi.

- Miał pan wpływ na bieżącą formę Bartka Rymaniaka? Widać, że obecnie on jest jedną z najważniejszych postaci Korony nie tylko na boisku, ale również w szatni.

- O formę trzeba pytać jego, jeśli jednak mój styl pracy się do tego przyczynił to będę szczęśliwy. Bartek dba o dobrą atmosferę, dzięki czemu łatwiej nam się pracuje. Często muszę go jednak ujarzmiać, bo nie wiadomo, co wymyśli i czym to się skończy. Ale z nim na nudę nie możemy narzekać. Pewnie nie byłem świadkiem kilku sytuacji i wolę o nich nie wiedzieć. (śmiech)

- Przed objęciem posady trenera Korony dla kibiców w Polsce był pan anonimowy. Niektórzy wyciągali pana statystki z pracy w FSV Frankfurt (spadek z 3. ligi) czy nieudany start w rozgrywkach drugiej ligi z Duisburgiem. Do pierwszego klubu przychodził pan kiedy ten znajdował się już nad przepaścią, drugi sam na zaplecze Bundesligi wprowadził.

- FSV objąłem na dziesięć kolejek przed końcem rozgrywek. W między czasie cały zarząd podał się do dymisji, drużyna miała spore problemy finansowe, piłkarze nie otrzymywali swoich wynagrodzeń. W Niemczech jeśli dochodzi do takich sytuacji to zespoły są natychmiastowo karane ujemnymi punktami. Sankcje nie są przekładane na kolejne sezony. Dostaliśmy dziewięć ujemnych "oczek", sytuacja kadrowa nie była najlepsza, więc warunki były bardzo ciężkie. Może sam powinienem zrezygnować, ale podjąłem się ciężkiego wyzwania, niestety to zakończyło się spadkiem. Ta sytuacja i wyniki były uwarunkowane od wielu czynników nie zależnych tylko ode mnie. Drużyna podjęła jednak walkę.

A jak było w Duisburgu? Najpierw awans do 2. Bundesligi, a później po 12 meczach, z których tylko jeden zakończył się zwycięstwem został pan zwolniony.

- Tu na początku nie było zbyt dobrze. Po moim przyjściu drużyna była w budowie. Możemy to porównać to tej sytuacji, którą obserwowaliśmy ostatnio w Kielcach, gdzie zawodnicy dołączali dopiero w kolejnych dniach, tygodniach przygotowań. Tam na pierwszych zajęciach miałem chyba czternastu graczy. Przygotowania oraz pierwsze mecze nie były łatwe. Do końca okienka transferowego doszli zawodnicy, którzy nie mieli kontraktów i na podstawie tego budowaliśmy drużynę, która wywalczyła awans. To nie było planowane, nikt o tym przed sezonem nie mówił. Duisburg ma spore długi, z którymi zmaga się do tej pory. O inwestycjach gotówkowych w dobrych piłkarzy przed startem rozgrywek 2. Bundesligi można było więc zapomnieć. Przed startem mieliśmy najniższy budżet w całej stawce, więc o wyrównanej walce nie mogło być mowy. Tam również wszystko było bardzo skomplikowane, więc wyciąganie wniosków po samych wynikach nie daje pełnego obrazu. Jako trener na swoim koncie mam jednak ok. 55 proc. zwycięstw, 20 proc. remisów, a reszta to porażki. Jak na dotychczasową karierę nie jest źle, bo dochodziły do tego awanse z innymi klubami.

20106245_1602338016446052_6316183077640017442_n.jpg

- Kiedy poznał pan Dietera Burdenskiego?

- To znana osoba w Niemczech, ale pierwszy raz rozmawialiśmy dopiero po tym jak zgłosił się do mnie agent z ofertą pracy w Polsce.

- Pracując w FSV trenował pan jego syna Fabiana. Niektórzy mówią, że on zaczął grać dopiero kiedy pan objął posadę szkoleniowca. Było to związane z propozycją przyjścia do Korony?

- Nie było tak. Oferta pojawiła się później. Fabian grał na początku sezonu, później nabawił się kontuzji, którą długo leczył. Kiedy przyszedłem już trenował, na zajęciach prezentował dobrą formę, a w drużynie sytuacja kadrowa nie była najlepsza, więc pojawiał się na boisku.

- A jego transfer do Korony? Nie bał się pan reakcji szatni, że przychodzi syn właściciela i może będzie mógł liczyć na specjalne względy.

- Absolutnie. Wielokrotnie powtarzałem, że w lidze grają ci, którzy najlepiej prezentują się na treningach. Nikt nie dostanie miejsca w składzie tylko za nazwisko. Wszyscy traktowani są na równi.

- Oferta z Polski była dla pana szansą na wybicie się z niższych lig niemieckich?

- Przebić się do Bundesligi i na zaplecze jest bardzo ciężko. Szczególnie kiedy nie jest się byłym piłkarzem i na wszystko trzeba pracować od podstaw. Oferta z Polski była bardzo ciekawa. Stanowi to swego rodzaju awans, bo to zawsze praca na najwyższym szczeblu. Przed przyjęciem oferty potrzebowałem sporo czasu do zastanowienia. Kiedy ma się rodzinę, dzieci myśli się inaczej. Z żoną jesteśmy już bardzo długo, więc ona doskonale wie jak wygląda moja praca. Ekstraklasa jest ciekawa, są ładne stadiony, ciekawe oprawy meczów, z tym idzie do góry też poziom sportowy. Zdecydowalismy, że warto zrobić ten krok. To ciekawe wyzwanie i zobaczymy jak się potoczy.

- Życiorys ma pan ciekawy. Urodził się w Zurychu, przez jakiś czas mieszkał we Włoszech, a większość życia spędził w Niemczech. Jak znalazł się pan za naszą zachodnią granicą?

- Przede wszystkim jestem Włochem. Moja rodzina pochodzi z Salerno. Tam spędziłem pierwszych siedem lat życia, później rodzice przenieśli się do Niemiec. Tam zacząłem grać w piłkę w mniejszych klubach, dostałem się do juniorów TSV  1860 Monachium, ale o wielkiej karierze nie myślałem. Szczególnie, że jako 16-latek uległem wypadkowi i miałem bardzo poważny problem z kolanem. Były próby powrotu do piłki, dostałem sie nawet do drugiej drużyny, ale zdrowie nie pozwoliło na kontynuowanie przygody.

- Wtedy zniknął pan chwilowo ze świata piłki.

- Zgadza się. Wtedy pomagałem w prowadzeniu rodzinnego interesu. Mieliśmy kilka restauracji z włoskim jedzeniem. Pracy nie brakowało. Dzisiaj  śmieję się, że gdybym przy tym został to byłbym milionerem.

- Ale został pan trenerem. Jak do tego doszło?

- Pewnego dnia dobry kolega o nazwisku Schmit poprosił mnie o to, abym zaczął trenować z jedną z mniejszych drużyn w Bawarii - Ampfing. Początkowo nie chciałem o tym słyszeć, ale on był bardzo uparty, można powiedzieć upierdliwy. W końcu się zdecydowałem. Szło nam dobrze, bo wywalczyliśmy nawet awans do jednej z niższych lig. Po jakimś czasie przypomniało sobie o mnie Monachium, gdzie zacząłem pracować z dziećmi i młodzieżą. Osiągałem dobre wyniki i po jakimś czasie zostałem asystentem trenera w pierwszej drużynie TSV. To tak w skrócie.

Spodziewał się, że pana kolega przyczyni się do zmiany życia?

- Początkowo myślałem, że to potrwa tylko kilka miesięcy może lat, ale nie wiązałem z tym większych nadziei. Większe ambicje zaczęły się pojawiać dopiero kiedy zacząłem pracować w Monachium. Tam dostrzegłem, że praca trenera przynosi mi satysfakcję, dlatego chciałem się rozwijać. Przechodzenie przez kolejne szczeble jest ciężkie kiedy nie ma się za sobą bogatej kariery, otworzyć niektóre drzwi jest ciężko, ale jakoś dałem radę.

Na koniec jeszcze wróćmy do Korony. Jakie cela stawia pan przed drużyną na przyszłe miesiące?

- Nie lubię patrzeć na tabelę. Jeśli drużyna będzie grała dobrze to wtedy punkty przyjdą same. Mamy obraną pewną drogę i chcemy nią dalej podążać. Zobaczymy jak wszystko się potoczy w kolejnych miesiącach. Przed nami sporo pracy, ale najważniejsze, żeby wszyscy zmierzali w tą samą stronę. Ocenę wystawimy w grudniu, po pierwszej części sezonu. 

- Będzie jeszcze jedno. Rodzinny interes jeszcze funkcjonuje?

- (śmiech) Nie. Rodzice kiedy zostałem trenerem zdecydowali się sprzedać restauracje i wrócić do Włoch. Może jako trener nie jestem milionerem, ale jestem szczęśliwy.

Wielkie podziękowania dla Marco Tito Fontany za pomoc w tłumaczaniu. 

 fot. Paweł Jańczyk, Mateusz Kępiński (Korona Kielce) 

Nowy numer!

Zapraszamy do nas

Zgłoś news
POSŁUCHAJ
WIDEO