PUBLICYSTYKA
Zawsze będę Polakiem
Stanisław Manterys miał zaledwie cztery lata, gdy wraz z rodziną trafił na Sybir. Z miejsca, z którego mało kto potrafił się wydostać, Manterysowie dotarli do Iranu, a jego los rzucił później do Nowej Zelandii. Tam się wychował i założył rodzinę, ale na słowo Polska serce bije mu wyraźnie szybciej.
Rodzina Manterysów została przesiedlona na Syberię w ramach wielkiej wywózki w 1940 roku. – Wywieźli nas bydlęcymi pociągami. Dali 15 minut na spakowanie. Żyliśmy w lasach syberyjskich, w barakach z drewna. Nie mieliśmy ogrzewania, a mrozy sięgały nawet 50 stopni – opowiada pan Stanisław, i zapewnia, że pomimo 79 lat pamięta to, co się działo, gdy miał… trzy lata. Najgorzej wspomina syberyjskie lato, bo jak mówi, tamtejsze komary były nie do wytrzymania.
Na Sybirze spędził dwa i pół roku. – Mężczyźni pracowali w tartakach, a kobiety i dzieci zbierały gałęzie. Żeby dostać się do pracy, trzeba było przejść rzekę brodem – wyjaśnia.
W czasach wojny na Syberię trafiło prawie 1,5 miliona Polaków; jedynie 140 tysiącom udało się wydostać. – Po wybuchu wojny III Rzeszy z ZSRR Stalin zarządził amnestię. Na terenach Związku Radzieckiego została utworzona Armia Andersa. To była jedyna szansa, żeby wydostać się z tajgi. Najpierw dotarliśmy do Uzbekistanu. Pamiętam, że przed naszym wyjazdem w końcu postawili most i nie trzeba było już przechodzić przez rzekę, żeby dostać się do pracy. Bardzo żałowałem, że nie będę mógł z niego korzystać – wspomina pan Stanisław.
Podczas podróży do Uzbekistanu zmarli rodzice, a on został z czterema sio-strami. Wszyscy znaleźli się w Iranie, gdzie utworzono tymczasowe obozy dla polskich dzieci. – Kiedy tam trafiłem, miałem prawie siedem lat. To było pierwsze miejsce, gdzie poczułem jakąś stabilizację. Były też problemy, np. na zajęciach szkolnych początkowo pisaliśmy na… piasku – mówi Mantarys.
Tyle, że w Iranie polskie dzieci nie mogły zagrzać miejsca na dłużej. Polskie władze zwróciły się więc do Ligi Narodów z prośbą o pomoc. Amerykanie i Brytyjczycy odmówili. W końcu dzieci trafiły do Meksyku, Indii i Nowej Zelandii; tam też znalazła się rodzina Mantarysów. – Nowozelandczycy przyjęli nas fantastycznie. Myślę, że angielska królowa nie miała takiego powitania. W tamtym czasie kraj liczył około półtora miliona mieszkańców i był zupełnie odizolowany od świata. Gospodarze sporządzili spis wszystkich dzieci, choć było z tym sporo trudności, bo niektóre dzieci nie znały swoich imion. Mieliśmy na początku zajęcia z polskimi nauczycielami. Potem nauczyliśmy się angielskiego, ale nie straciliśmy kontaktu z językiem, bo w domu ciągle rozmawialiśmy po polsku – wyjaśnia pan Mantarys.
Gdy już zadomowił się w Nowej Zelandii, skontaktował się z nim brat jego matki, ksiądz Wojciech Piwowarczyk, który mieszkał w Kielcach przy ul. Czerwonego Krzyża. – On i stryjek chcieli naszego przyjazdu, ale musieliby nas rozdzielić, bo doskwierała bieda. Chcieliśmy wrócić, w końcu Polska to nasza ojczyzna, ale siostra powiedziała, że nie dopuści do rozdzielenia rodziny – opowiada wyraźnie wzruszony.
I tak Stanisław Manterys został w Nowej Zelandii na stałe. Studiował prawo, ale pracował jako księgowy. Poznał żonę Halinę, założył rodzinę. Do tej pory ma kontakt ze swoimi siostrami. Do Polski przyjechał po raz pierwszy w latach siedemdziesiątych, zatrzymał się w Kielcach. Kilka tygodni temu zawitał do naszego miasta po raz kolejny.
Na pytanie, co czuł przyjeżdżając tu za pierwszym razem, odpowiada po długiej chwili: – My za naszą Ojczyzną przez duże „O” tęskniliśmy całe życie. Zawsze będę Polakiem.
Piotr Natkaniec