PUBLICYSTYKA
Z zimną krwią – część I
Strych dworku Horodyńskich. Ledwie widać postaci dwóch mężczyzn, Zbigniewa i Andrzeja Horodyńskich. Słychać słowa wypowiadane szeptem: "Na moją komendę: czołgać się! Metr na minutę!". Szurania i hausty z trudem łapanego powietrza. Te ledwie słyszalne odgłosy przerywa kolejna seria z karabinu…
Majątek Horodyńskich w Zbydniowie był w czasie II wojny światowej miejscem, w którym ukrywali się różnego rodzaju zbiegowie, oraz skrzynką kontaktową AK. A Zbyszek i Andrzej należeli do miejscowego oddziału AK.
Nie to jednak było powodem niemieckiej napaści na ich dom.
W sąsiednich Charzewicach, w odebranym Lubomirskim majątku, stacjonował Martin Fuldner, który w Generalnej Guberni pełnił funkcję ministra rolnictwa. Bywał w Zbydniowie u Horodyńskich, podobały mu się tamtejsze dwór i gospodarka. Na kilka dni przed zbrodnią Fuldner odwiedził Zbigniewa Horodyńskiego seniora i zaproponował mu odkupienie części zbydniowskiego majątku. To był łakomy kęsek, esesman chciał się ustawić. Horodyński nie chciał o tym słyszeć. Na odchodnym Niemiec mu groził. Zapowiedział, że jeszcze się policzą.
Kto to?
Był piękny słoneczny dzień, 24 czerwca 1943 roku. Nikt nie myślał o wojnie. 14-letnia Anna Horodyńska biegała po ogrodzie z 17-letnią Zosią Ryczek i 12-letnim Leonem Giczewiczem, zwanym Lolusiem. Wymyślali psikusy, bo kuzynka Tereska Wańkowiczówna brała tego dnia ślub z Iwonem Mierzejewskim. Wojna była gdzieś daleko.
Ale nie na długo.
Podczas weselnego przyjęcia na dziedziniec wjechali esesmani samochodem z wmontowanym karabinem maszynowym. Jeden z nich strzelał z niego krótkimi seriami. Śmiali się głośno i oznajmili, że wypróbowują nową broń.
Na szczęście odjechali nie robiąc nikomu krzywdy. Ale weselny nastrój prysł jak bańka mydlana. Zbigniew Horodyński trzymał jednak fason, wzniósł toast. – To jest nasza rzeczywistość. Za nią wypijmy – powiedział.
Po weselu Tereska z Iwonem pojechali w podróż poślubną do Sandomierza, a reszta gości rozeszła się po dworze. Pod wieczór ktoś nagle zastukał w okno. Zgromadzeni patrzyli na siebie niepewnie. Maria Kowerska wstała od brydża. Podeszła do okna i spytała: – Kto to? Zobaczyła dwóch mężczyzn ubranych w wojskowe kurtki. Powiedzieli, że są z lasu i planują napad na Niemców.
Było to bardzo podejrzane. Nikt nie uwierzył, że są partyzantami. Domownicy uznali, że to niemiecka prowokacja. Kowerska krzyknęła: – Nie chcemy mieć do czynienia z takimi sprawami!
Zamknęła okno.
Po godzinie 22 wrócili esesmani. Drzwi otworzyła im Maria Kowerska. Zginęła pierwsza, ale zdążyła powiedzieć: – Na śmierć jestem zawsze przygotowana.
Hitlerowcy z zimną krwią zamordowali tej nocy trzynaście kobiet, czterech mężczyzn i dwoje dzieci – Horodyńskich, Wańkowiczów, Giczewiczów. Znane szlacheckie rody.
W dworskiej kaplicy schowała się Anna. Klęczała przed świętym obrazem i powtarzała słowa modlitwy. Wpadł tam młody Niemiec z odbezpieczonym karabinem. Widząc modlącą się dziewczynkę, krzyknął ponoć: – Nein, nein, Jezu Christe!.
Ale zobaczył to hauptstumfuhrer Ehlers. Wbiegł do kaplicy i strzelił do Anny. Ranna dziewczynka podniosła się, zrobiła krok w stronę korytarza i upadła. Ehlers kopnął dziecko i jeszcze raz strzelił. Dopiero wtedy Anna umarła.
W skrytce pod sufitem
Wiemy dokładnie, jak zginęła Anna Horodyńska. Młody Niemiec, nie mogąc znieść ciężaru zbrodni, odwiedził kilka dni później z butelką wódki miejscowego chłopa. Zwierzył mu się ze łzami w oczach. A potem pojechał dalej… mordować.
Tylko 22-letni Zbigniew i 20-letni Andrzej Horodyńscy przeżyli rzeź. Cztery dni ukrywali się na strychu, w przygotowanej przez matkę skrytce pomiędzy powałą a sufitem. Przedarli się potem do Kotowej Woli, do gajowego Franciszka Ideca, który skontaktował się z AK i zorganizował Horodyńskim pomoc. Parę dni później w majątku Czyżów za Wisłą, koło Zawichostu, otrzymali fałszywe dokumenty i pod opieką Juliana Targowskiego, właściciela Czyżowa, dojechali do Warszawy. Tam trafili w ręce przyjaciół z AK i brata Dominika.
Ale to nie koniec tej historii.
Dorota Kosierkiewicz