PUBLICYSTYKA
Z miłości do chorych
Czasami wystarczy wysłuchać, potrzymać za rękę. Ktoś pomyśli: nic trudnego. Może i tak, ale czy łatwo pocieszyć człowieka, który w każdej chwili może umrzeć? Pracownicy hospicjum wiedzą, jakie to trudne.
Odwiedzam hospicjum stacjonarne Caritas im. bł. Matki Teresy z Kalkuty w Kielcach. Od początku jego istnienia pracuje w nim m.in. siostra Magdalena Czaja. Jest pielęgniarką i doskonale wie, że praca w takim miejscu to nie jest zwykłe zajęcie. – Chory to nie urządzenie, które trzeba obsłużyć. To człowiek, który liczy na złagodzenie cierpień. Czasem nasi podopieczni bardziej niż na leki przeciwbólowe czekają na uśmiech i podanie dłoni – wyjaśnia.
Siostra Magdalena jest koordynatorką hospicjum, ale podobnie jak pozostałe pielęgniarki pełni dyżury przy pacjentach: – Pracujemy w systemie dwunastogodzinnym. Większość czasu poświęcamy na zabiegi typowo pielęgnacyjne: toaletę pacjentów, zmianę opatrunków i realizację zleceń lekarskich. I właśnie ten czas jest idealny, by porozmawiać z pacjentem i wesprzeć dobrym słowem, czyli po prostu być DLA.
Praca w hospicjum była jednym z jej pragnień. Zastanawiam się dlaczego, przecież to nie jest łatwe zajęcie i chyba nie takie, o którym można marzyć. Uśmiecha się: – Nie potrafię tego wytłumaczyć. Zawsze wiedziałam, że to trudna praca, ale jednocześnie czułam, że hospicjum ma w sobie to „coś”. Tu bez względu na wiek i doświadczenie można się ciągle uczyć życia. My, siostry nazaretanki, służymy człowiekowi od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci. Pracując tutaj wierzę głęboko, że te wszystkie osoby, które wyprzedziły mnie w drodze do wieczności, wyciągną kiedyś w moją stronę dłoń. Ludzie muszą pamiętać o jednym: hospicjum to nie jest umieralnia. Owszem, najczęściej trafiają do nas osoby w bardzo ciężkim stanie, w ostatnim etapie choroby nowotworowej. Ale bywa, że ten stan poprawia się i wracają do domu.
Siostra zaznacza, że każdy pracownik włącza się w misję hospicjum, polegającą przede wszystkim na zwalczaniu bólu oraz łagodzeniu cierpień psychicznych i duchowych, co prowadzi do poprawy jakości życia u jego schyłku. – Trafiają do nas pacjenci bardzo zróżnicowani pod względem potrzeb biologicznych, psychicznych i społecznych. Jesteśmy po to, by przyczyniać się do poprawy jakości życia podopiecznych i ich rodzin, by nikt powierzony naszej opiece nie czuł się w tych ostatnich momentach sam – opowiada.
Siostra Magdalena bardzo spokojnie mówi o swojej pracy. Zastanawiam się, czy zawsze taka jest. – To nie tak, że nam, pracownikom hospicjum, wszystko przychodzi z łatwością. Jesteśmy tylko ludźmi, towarzyszą nam emocje. Do śmierci nie można się przyzwyczaić, ona zawsze po ludzku przychodzi za wcześnie i zawsze ją przeżywamy. Z perspektywy wiary – w najbardziej odpowiednim momencie. Naszego wsparcia oczekuje także rodzina chorego, zarówno w trakcie choroby, jak i w żałobie. Nie da się kogoś wspierać, kiedy samemu jest się słabym – mówi.
Pacjenci kieleckiego hospicjum mogą liczyć także na wsparcie bliskich. – Nie mamy w tej chwili ani jednego pacjenta, którego nie odwiedzałby ktoś taki. To kolejny dowód, że to miejsce nie jest przechowalnią, do której oddaje się osobę, by nie patrzeć jak umiera, by samemu próbować uciec przed śmiercią. To miejsce, gdzie rodziny proszą o pomoc, gdy same już nie potrafią lub nie mogą zapewnić opieki – wyjaśnia.
Tak było w przypadku pana Pawła Zmorzyńskiego, który przywiózł swoją małżonkę Iwonę dopiero wtedy, kiedy nie mógł już się nią zająć. – Małżonka cierpi na złośliwego raka mózgu, dowiedzieliśmy się o tym w 2014 roku. Przeszła operację, potem miała naświetlania i chemię. Przez jakiś czas było dobrze. Niestety, po dwóch miesiącach pojawiły się ataki padaczkowe, guz odrósł i nie nadawał się do usunięcia. Dopóki była przytomna i świadoma, jakoś dawałem radę. Opiekowaliśmy się nią razem z córką. Mogłem liczyć także na wsparcie teściowej. Przyszedł jednak moment, kiedy przestaliśmy dawać radę. Musieliśmy się zgodzić na przewiezienie jej tutaj – opowiada.
Pani Iwona trafiła do hospicjum, ale nadal ma wsparcie męża i córki. Pan Paweł jest u niej codziennie, często dwa razy. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym ją tu tak po prostu zostawić – wyznaje.
Mężczyzna nie liczy na cud. Wie, że jego żona może w każdej chwili umrzeć, tym bardziej, że jej stan się pogorszył. Ostatnio straciła przytomność i nie ma z nią kontaktu, ale nawet to go nie powstrzymuje przed codziennymi wizytami: – To jest moja żona i będę z nią do końca. Skąd biorę siłę? Mam córkę, więc mam dla kogo żyć. Jej też jestem potrzebny.
Iwona Gajewska