PUBLICYSTYKA
Widowiska historyczne
Rekonstrukcje historyczne, będące żywymi lekcjami historii, przyciągają tłumy widzów, bo przedstawiane są nie tylko fakty, ale również emocje. Efektowne widowiska kosztują jednak wiele pracy i przygotowań ze strony rekonstruktorów.
- Bez pasji nie da się realizować i przedstawić widzom krótkiego fragmentu historii. Musimy mieć pomysł na inscenizację, bo nie możemy przedstawić na niej wszystkiego, ale tylko główne wątki. Musimy być bardzo przekonujący. Odtwarzane sylwetki historyczne muszą pasować do osobowości rekonstruktora. Trzeba je również wyposażyć w mundur lub zbroję oraz rekwizyty z danej epoki. Jedna postać to około 1-2 tysiące złotych, dlatego niektóre z nich budowane są latami – mówi Zbigniew Kowalski, nauczyciel historii w I LO im. St. Żeromskiego w Kielcach.
Widowiska pokazują nie tylko wydarzenia, umundurowanie, rekwizyty, ale starają się oddać również emocje. – Podczas inscenizacji Powstania Warszawskiego myślałam, co mogły czuć tamte sanitariuszki – mówi Katarzyna Seligowska. – Dlatego opiekowałyśmy się ludnością cywilną; podczas odgrywanego nalotu, udzielałyśmy instrukcji, gdzie się schować. Jeśli zagubiło się dziecko, to sanitariuszka pomagała szukać rodziców. Dzięki temu wszystko wyszło naturalnie.
Rekonstrukcje uczą historii również rekonstruktorów. – Podczas odtwarzania masakry robotników z grudnia 1970 roku w Gdyni uświadomiłem sobie to, czego nie wyczytałem z książek – mówi Zbigniew Kowalski. – Byliśmy w grupie rekonstruktorów z całej Polski przedstawiających ZOMO-wców. Na potrzeby inscenizacji ułożono rozkład pociągów, tak jak to wtedy wyglądało. Podjechał pociąg wysiadło z niego 600 osób, kolejny - wysiadło 500 osób i nadjeżdżały następne, z którego wysiadali ludzie. Przeszli oni po metalowej kładce, a schodząc z niej wchodzili bezpośrednio na stojące czołgi i stanowiska z karabinami maszynowymi. Niektórzy widząc to, próbowali się cofać, ale nie mogli, ponieważ z tyłu była fala ludzi, która spychała ich z tych schodów. Zeskoczyć z kładki się nie dało, bo miała 15 metrów wysokości. Widząc to miałem łzy w oczach, bo dotarło do mnie, że ci stoczniowcy zostali zapędzeni w pułapkę. Po inscenizacji, uczestnicy tamtych wydarzeń, podchodzili do nas i dziękowali za widowisko. Mówili, że tak właśnie było – opowiada Kowalski.
Emocje udzielają się także widzom. - ZOMO źle się kojarzy. Kiedy ludzie na nas szli, to naprawdę mieli w sobie agresję. Reżyser musiał powiedzieć, żeby ostudzili emocje, bo rzucali w nas śnieżkami, łapali za tarcze, pałki. Zazwyczaj rekonstruktorzy nie chcą odgrywać ról, które źle się kojarzą, ale ktoś też je musi pokazywać, aby widowisko było autentyczne – dodaje Kowalski.
– Przygody wiążą się z czymś nieplanowanym – mówi Mariusz Kowalski z Kieleckiego Ochotniczego Szwadronu Kawalerii im. 13 Pułku Ułanów Wileńskich w Kielcach. – Doświadczyliśmy wiele nieprzewidzianych sytuacji, począwszy od upadku z konia, które są dla widzów spektakularne, a dla jeźdźców nieprzyjemne, a nawet niebezpieczne, bo każdy może się skończyć różnie. Upadki zdarzają się w wyniku połączenia wielu elementów, takich jak: ruch, szybkość, dynamika konia. Ponadto artyleria, wystrzały powodują, że zwierzęta mogą zachowywać się nerwowo. Zdarzały się przypadki, że nasi ułani wyjeżdżali z miejsca widowiska karetką. Na szczęście nie były one groźne.
Kielecki Szwadron w ciągu roku uczestniczy w ponad pięćdziesięciu wydarzeniach w regionie, Polsce, a nawet za granicą. Do każdego występu ułani muszą się skrupulatnie przygotować. – Na początku omawiamy warunki bezpieczeństwa, jak obchodzić się z bronią białą i palną. Problem stwarzają armaty, które mają zwłokę od momentu zapalenia lontu do eksplozji. To jest kilka sekund. W tym czasie kawaleria może przejechać około stu metrów. Na przykład pod Grochowiskami zdarzyło się, że kiedy armaty wystrzeliły, konie były od nich zaledwie jakieś pięciu metrów. Ku naszemu przerażeniu zobaczyliśmy chmurę dymu i wyskakujących z niej zdezorientowanych ludzi. Powodem było to, że w jednym momencie wystrzeliły trzy potężne armaty i wystraszyły zwierzęta. Mogło być to niebezpieczne, pomimo tego, że konie są specjalnie szkolone. Jednak nie da się wszystkiego przewidzieć – mówi Mariusz Kowalski i dodaje, że jeźdźcy muszą też dbać o kondycję. – Jadąc w moderunku XVII- wiecznej ciężkiej jazdy mamy na sobie około 25 kilogramów wyposażenia, głównie blach i kolczug, do tego dochodzi ciężka szabla, tarcza oraz włócznia. Pojedynczy ułani biorą nawet udział w szkoleniach organizowanych przez kaskaderów.
Rekonstruktorzy zgodnie podkreślają, że warto podjąć taki wysiłek, ponieważ widzą jak ich starania oddziałują na publiczność, która lepiej poznaje i rozumie historię.
Katarzyna Bernat