PUBLICYSTYKA
Upojenie administracyjne
Pamiętacie Państwo początek Mistrza i Małgorzaty? Gorące wiosenne słońce już zachodziło na Patriarszych Prudach, gdy dwóch zmęczonych upałem obywateli, Michał Aleksandrowicz Berlioz i Iwan Bezdomny, zacumowało przy kiosku z napojami chłodzącymi, by ugasić pragnienie: „Butelkę mineralnej – poprosił Berlioz. – Mineralnej nie ma – odpowiedziała kobieta z budki i z niejasnych powodów obraziła się” – tak pisze Bułhakow.
Ta scena stanęła mi przed oczami, gdy w minionym tygodniu załatwiałem pewną urzędową sprawę w kieleckim oddziale dużej ogólnopolskiej instytucji. Zanim zdążyłem wytłumaczyć, o co chodzi, pani urzędniczka też się na mnie obraziła z niejasnych powodów i obsługiwała mnie z marsowym czołem oraz zaciśniętymi ustami, piorunując wzrokiem od czasu do czasu. I niech nie zmyli Państwa fakt, że miałem do czynienia z urzędniczką. Równie dobrze mógłby to być kelner, sklepowa, hydraulik, sekretarka, listonosz albo i dziennikarz – profesja nie ma tu nic do rzeczy. Ale – dla klarowności wywodu – zostańmy przy urzędnikach.
Wiem, wiem, na ten temat wylano całe wiadra atramentu i zużyto niejedną klawiaturę komputerową, więc słusznie pytacie Państwo, po jakie licho się w tym babram? W końcu nie od dziś wiadomo, że uprzejmość nie jest naszą najmocniejszą stroną. Ano babram się w tym dlatego, że trawi mnie wewnętrzna potrzeba zrozumienia, czy mamy do czynienia z pewną ogólną zasadą ludzkiej natury, czy też raczej z naszym słowiańskim fenomenem. Wyczerpująco opisali go rosyjscy mistrzowie pióra, a najcelniej ujął jeden z bohaterów Biesów Fiodora Dostojewskiego, Stiepan Wierchowieński. Otóż nazywał go „upojeniem administracyjnym” i tak tłumaczył Barbarze Pietrownie Stawrogin: „(…) gdy się postawi najnędzniejszą lichotę przy sprzedaży głupich biletów kolejowych, lichota ta nie omieszka patrzeć z miną Jowisza na wszystkich, którzy kupują bilety. «Ja wam tu pokażę moją władzę». I dochodzi to do jakiegoś administracyjnego upojenia”.
Gogol skłaniał się do zasady ogólnej, pisząc w Martwych duszach: „Wszyscy mamy tę maleńką słabość, że lubimy siebie trochę oszczędzać i staramy się znaleźć raczej jakiegoś bliźniego, na którym można by skupić swą złość (…), który jest od nas zależny i w porę się nawinął”. Osobiście jednak obstawiałbym słowiański fenomen, bo nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ekspedientka w Hiszpanii czy kelnerka we Włoszech obraziła się na mnie z niejasnych powodów, dając tym samym dowód upojenia administracyjnego. Przeciwnie, tam ludzie generalnie bardziej uśmiechnięci, bardziej mili i w ogóle bardziej ludzcy. Chociaż…
Gilbert Keith Chesterton, wnikliwy obserwator rzeczywistości, w felietonie „Z pieśnią na ustach”, napisanym sto lat temu z okładem, ubolewał, że londyńscy urzędnicy są… smutni, i zalecał im śpiewanie piosenek w czasie pracy. Tym w bankach proponował taką oto: „Od świtu nas porywa do pracy zapał szczery, / Wschodzące słońce woła, że dwa i dwa to cztery. / Siadając za biurkami czujemy straszną chęć, / By wszem i wobec głosić, że dwa i trzy to pięć”. Propozycja się jednak – jak wiemy – nie przyjęła i brytyjscy urzędnicy nadal są smutni, ale to pewnie z powodu pogody: jak człowiek ogląda słońce tak rzadko, jak oni, to i o depresję łatwiej.
U nas słońca więcej, ale słowiańska dusza rządzi się własnymi prawami, więc człowiekowi pozostaje jedno: gdy trafi na urzędnika z upojeniem administracyjnym, trzeba położyć uszy po sobie i modlić się, by zdążył cię załatwić przed piętnastą. Bo inaczej, jak lapidarnie ujął rzecz mistrz K.I. Gałczyński: „Teczka, panie, śniadanie, godzina trzecia, moje uszanowanie!”.
Tomasz Natkaniec