PUBLICYSTYKA
Spodek tajemnic
– Zapowiadaniem przyjazdów i odjazdów zajmowała się zazwyczaj pani Mariola, która mówiła przez urządzenie o nazwie „Radiola”. Gdy kierowcy przyjeżdżali na dworzec, musieli zostawić pieniądze z biletów w tak zwanym trezorze – opowiada Janusz Wierzbowski, wieloletni konserwator dworca PKS, który oprowadził nas po zakamarkach naszej modernistycznej perełki.
W miniony weekend obiekt nazywany w całej Polsce UFO hucznie pożegnano, bo już na przełomie grudnia i stycznia rozpocznie się jego gruntowna przebudowa. W 2020 roku kielczanie znów będą odjeżdżali z jednego z najnowocześniejszych dworców autobusowych w Polsce. Znów, bowiem gdy w 1984 roku otwierano budynek aż po dziewięciu latach budowy, jego bryłę oraz rozwiązania komunikacyjne podziwiano w całym kraju.
Tapczan i komputer
Wędrówkę po zakamarkach tętniącego kiedyś życiem dworca zaczynamy od pomieszczenia socjalnego, do którego przychodzili kierowcy natychmiast po powrocie z kursu. W wąskim pokoju o długości około 10 metrów rzucają się w oczy pancerne szafy na dokumenty oraz kwadratowa, półtorametrowa skrytka przypominająca sejf.
– To trezor. Kierowcy zostawiali tutaj pieniądze i zamykali małą klapkę. Zdarzało się jednak w ostatnich latach, że zamiast pieniędzy zostawiali jedynie rozliczenia za paliwo – wspomina Janusz Wierzbowski.
Przechodzimy do dyspozytorni. To duży pokój przedzielony na dwie części. Po grubości warstwy kurzu na kilku biurkach i szafkach szybko można się zorientować, że miejsce od dawna nie jest odwiedzane. Chociaż to tutaj znajduje się komputer sterujący świetlnymi tablicami z godzinami odjazdów i przyjazdów autobusów. Jest też stary tapczan, na którym odpoczywali kierowcy.
– To kiedyś była ich poczekalnia. Kierowca musiał tutaj przyjść i oddać kartę podróży, która stanowiła dowód, że rzeczywiście pojechał do danego miasta. Wszystko należało udokumentować. Kiedyś działała tutaj także centrala telefoniczna i stało biurko osoby, która zapowiadała autobusy przez mikrofon. Zazwyczaj była to pani Mariola, a co ciekawe, sprzęt dźwiękowy nazywał się „Radiola” – śmieje się pan Janusz.
„Uwaga na kieszonkowców”
Po tym, jak miasto przejęło obiekt i gruntownie go wysprzątało, na pierwszym piętrze jest dosyć przyjemnie. Gdy jednak zejdziemy na poziom -1, można szybko poczuć ducha komuny. W latach 90. przy okienkach kas ustawiały się długie kolejki. Dziś wszystkie kasy są zamknięte i zasłonięte żaluzjami, a na każdej znajdziemy jedynie popularne pod koniec ubiegłego wieku żółte naklejki „Uwaga na kieszonkowców”. Od strony kasjerek jest jeszcze gorzej. Zachowały się za to tablice autobusowe z nazwami miast, rozkłady jazdy (niektóre pisane ręcznie) oraz worki na pieniądze.
Gdy po wyjściu z kas podążamy jednym z tuneli dworca, pan Janusz zatrzymuje się i ku naszemu zdziwieniu przesuwa drewnianą maskownicę, a następnie otwiera metalowe drzwi. To wentylatornia, która odpowiadała między innymi za klimatyzację obiektu. W czasach, gdy powstawał dworzec, klimatyzacja była jeszcze absolutną nowością. Co ciekawe, ta dworcowa łączyła się z fontanną przy ulicy Czarnowskiej.
Naprzeciwko wentylatorni są drzwi. Wchodzimy przez nie do wąskiego pomieszczenia. Po jednej stronie widzimy drewnianą zabudowę ze szklanym okienkiem, natomiast w ciemnym korytarzu natykamy się na automaty do gier typu „jednoręki bandyta".
– Kiedyś był tu salon gier i kawiarenka, a później kantor. Gdy spojrzymy w górę, zobaczymy pozostałości po krętych schodach prowadzących na wyższe piętro i windę towarową – pokazuje konserwator, który na dworcu pracuje od jedenastu lat.
Alpiniści na dachu
Wychodząc z tunelu od strony ulicy Czarnowskiej mijamy miejsce, w którym kiedyś był areszt. To tutaj trafiali drobni przestępcy, złapani na dworcu na gorącym uczynku. Następnie dochodzimy do budynku stojącego od strony kościoła św. Krzyża. Przeważnie nikt nie zwraca uwagi na ten niepozorny obiekt.
– To tak naprawdę serce dworca. Tutaj nie dało się praktycznie wejść. Było naszpikowane rurami i kablami. Osoba opiekująca się tym pomieszczeniem odpowiadała między innymi za to, gdzie puścić ciepłe powietrze i gdzie zapalić światło – wyjaśnia pan Janusz.
Ostatnim punktem naszej wycieczki jest dworcowy dach. Żeby na niego wejść, musimy wspiąć się po długiej drabinie prowadzącej przez całą kopułę. Widok na Kielce z tego miejsca zapiera dech w piersiach, choć drażni liczba reklam na każdym większym obiekcie. Na dachu możemy się z bliska przyjrzeć sławnym świetlikom.
– Żeby je wyczyścić od wewnątrz, musieliśmy zatrudniać alpinistów, którzy najpierw wchodzili od góry przez niewielkie okienko do środka, a później musieli spuścić się po linie kilka metrów – dodaje Janusz Wierzbowski.
***
Gruntowna przebudowa dworca ruszy na przełomie roku. Choć większość obiektu zostanie wyburzona, to projekt zakłada odtworzenie kopuły oraz bezkolizyjnego ruchu komunikacyjnego. Architekci zadbali o to, żeby dworzec nie stracił PRL-owskiego charakteru. Koszt remontu to blisko 35 milionów złotych.
Piotr Natkaniec