PUBLICYSTYKA
Smacznego!
Tak mnie upał nęka, że aż przyśniła mi się Helena Vondrackova grająca w curling. Dlatego współczuję urzędnikom z Komisji Europejskiej, którzy w tym skwarze muszą rozstrzygać fundamentalną kwestię: czy powinniśmy jeść i pić to samo, co oni. Na różną jakość sprzedawanej pod identyczną marką żywności poskarżyły się bowiem solidarnie państwa Grupy Wyszehradzkiej i teraz chłopaki w Brukseli mają zagwozdkę.
Swoją drogą to niesamowite, jacy zrobiliśmy się kapryśni. Tyle lat kupowaliśmy w „Tesco” na przykład paluszki rybne, będąc przekonanymi, że to ten sam produkt, co w angielskim supermarkecie. I smakowało! Jak się dowiedzieliśmy, że tamte zawierają 65 procent mielonego mięska białych ryb, a nasze zaledwie 50 procent i w dodatku są droższe, od razu zaczęliśmy kręcić nosami. Na ketchup z „Carrefoura” też wydziwiamy, bo oryginalny francuski ma w sobie 66 procent przecieru pomidorowego, a nasz niecałe 18; to zbliża go konsystencją do coca-coli, i bardzo dobrze, bo można nim znakomicie ugasić pragnienie. Marudzimy na wszystko, co różni się od zachodnich produktów, a jest sprzedawane pod tą samą marką i w tym samym opakowaniu: kawę Tchibo i Jacobs, parówki, chipsy, konserwy i Bóg wie co jeszcze.
A przecież w tym, że wciskają nam żarcie gorszego sortu, jest głęboki sens. Wynika on z oczywistych uwarunkowań historycznych i antropologicznych. Zachodni producenci, jak sami tłumaczą, przystosowują jakość do naszych preferencji smakowych, bo – w odróżnieniu od nas – doskonale wiedzą, że w wyniku ewolucji plemiona Europy Wschodniej wykształciły inne niż postępowi przedstawiciele cywilizacji zachodniej kubki smakowe, nienawykłe do frykasów. Pamiętajmy wszak, że podbite przez Rzymian, Galia, Iberia i inne krainy przyjęły opartą na oliwkach, skorupiakach i szlachetnym ptactwie lekką dietę śródziemnomorską, co uczyniło podniebienia tamtejszej ludności dalece bardziej wyrafinowanymi niż nasze. Gdy oni przez całe stulecia biesiadowali przy dźwiękach lutni, racząc się wykwintnymi ortolanami w sosie śliwkowym, szlachetnymi ostrygami i delikatnymi ślimaczkami, a w przerwach między posiłkami tworząc oświeconą cywilizację, my, dzikusy, uganialiśmy się po kniejach za ciężkostrawnymi niedźwiedziami i tłukliśmy kijami żylaste zające. To od święta, bo na co dzień zostawały nam zimioki i kapucha. To samo z trunkami – tamci mile łaskotali podniebienia burgundami i rieslingami, my chlaliśmy gorzałę ze zbóż jarych, mącącą umysły niezdolne już do wznoszenia wyrafinowanych konstrukcji intelektualnych. Tak oto nastąpił krytyczny rozdźwięk w upodobaniach podniebień i fundamentalny dysonans gastronomiczny, którego rezultatem jest gorsze żarcie na naszych półkach.
Więc zamiast marudzić, trzeba zrozumieć, że to wszystko dla naszego dobra, bo jeszcze byśmy od tych zachodnich frykasów skrętu kiszek dostali!Smacznego!
Tomasz Natkaniec