PUBLICYSTYKA
Scyzoryk w Hollywood
Rozmowa z Rafałem Zawieruchą, kieleckim aktorem, który zagrał Romana Polańskiego w najnowszym filmie Quentina Tarantino pt. „Once Upon a Time in Hollywood”.
- Pochodzisz z Kielc, tu ukończyłeś III Liceum Norwida. Tam zaczęła się Twoja przygoda z aktorstwem i związane z tym marzenia.
- Tak, do „Norwida” zdawałem dzięki namowom mojej siostry, która kończyła to liceum. Jej marzeniem było dostać się do szkoły teatralnej, ale jej losy potoczyły się inaczej. W pierwszych dniach w „Norwidzie”, kiedy wracałem z lekcji, starszy kolega napadł mnie w autobusie i ukradł mi klapki. Stwierdziłem, że rezygnuję z tej szkoły, przeniosłem się do innej, ale szybko wróciłem. Jeszcze w podstawówce i gimnazjum kombinowałem, co robić, żeby nie chodzić na lekcje, zacząłem organizować różne wyjścia i akademie, ale moja przygoda z aktorstwem rozpoczęła się na dobre właśnie w „Norwidzie”. W humanistycznej klasie teatralnej uczyłem się francuskiego, angielskiego i łaciny, była też jedna godzina dramy - tyle miało to wspólnego z teatrem. Ale zaciekawił mnie Lech Sulimierski, wspaniały aktor, który zaprosił mnie do jakiegoś konkursu recytatorskiego. I to mi się spodobało. Później zaczęliśmy robić spektakl. Zostałem też przewodniczącym szkoły, angażowałem się w różne wydarzenia, takie jak Dzień Wiosny, Dzień Sportu, święto szkoły. Pewnego dnia Jarosław Bukowski, który uczył mnie geografii, zaproponował mi konferansjerkę. Podczas koncertu Papa Dance zarobiłem pierwsze w życiu pieniądze.
- Później zagrałeś Papkina w „Zemście”, w reżyserii Lecha Sulimierskiego.
- Marzyłem o tej roli, więc kiedy dowiedziałem się, że pan Sulimierski chce wystawić „Zemstę, powiedziałem mu o tym, ale okazało się, że sam chciał mi zaproponować wcielenie się w postać Papkina. To była niesamowita przygoda. Premiera spektaklu odbyła się 11 października w Sobkowie i była bardzo huczna. Później zagraliśmy „Zemstę” jeszcze w „Norwidzie” i chyba dwa razy w Wojewódzkim Domu Kultury, z czego mam do dzisiaj nagranie (śmiech). To wydarzenie spowodowało, że Sulimierski zaproponował, żebym zdawał do szkoły teatralnej. Też o tym myślałem, więc wybraliśmy teksty i zacząłem się przygotowywać. Niestety, dwa pierwsze podejścia okazały się klapą. Postanowiłem więc, że pójdę do prywatnej szkoły aktorskiej SPOT do Krakowa, a do Warszawy dostałem się za trzecim razem.
- Ale wtedy miałeś już propozycję pracy w teatrze w Krakowie?
- Tak, po pierwszym roku zacząłem pracować w teatrze objazdowym. Jeździliśmy po Polsce i graliśmy „Świętoszka”, „Jądro Ciemności”, „Zemstę”, gdzie występowałem w roli Wacława, „Małego Księcia” i kilka innych spektakli. Byłem w trupie aktorskiej z zawodowcami, ale też czułem się już trochę jak oni. Kiedy postanowiłem zostać zawodowym aktorem, powiedziałem sobie, że jeżeli nie szkoła państwowa, to prywatna, a później najwyżej zdam eksternę. Ale tak się szczęśliwie złożyło, że - jak wspomniałem - dostałem się w końcu do Warszawy i zacząłem nowy etap.
- Przejdźmy do tego etapu.
- Przez pierwszy rok studiów w ogóle nie mogłem się odnaleźć. Warszawa była dla mnie ogromnym miastem i nawet raz zgubiłem się w metrze, bo pojechałem w złą stronę. Od razu zostałem starostą roku i prowadziłem rozmowy z teatrami, żeby zorganizować studentom bezpłatne wejściówki na spektakle. Po pierwszym roku przyjechał do Warszawy Robert Wilson, wybitny awangardzista z Nowego Jorku, i zaproponował mnie i koledze warsztaty na Long Island. Oświadczyłem, że nie mam pieniędzy na taki wyjazd, ale Wilson stwierdził, żebym się tym nie martwił i po dwóch miesiącach dostałem zaproszenie oraz dokumenty o wizę. Miesięczny pobyt w Stanach w 2008 roku stał się dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Kiedy stamtąd wróciłem, Warszawa nie była już dla mnie taka straszna.
- Czy wtedy postanowiłeś wrócić do Nowego Jorku?
- Tak. Przyleciałem do Polski i w rozmowie z kolegą oświadczyłem mu, że chcę tam wrócić, chcę pracować w Stanach. Odpowiedział, żebym wysyłał energię w kosmos, to owo pragnienie do mnie przyjdzie (śmiech). W 2017 roku planowaliśmy ze znajomymi wakacje. Wymyśliliśmy, że wynajmiemy w Stanach świetny duży kamper, zjedziemy nim na dół do Kaliforni i przeżyjemy przygodę życia. W marcu zorientowałem się, że mi się kończy wiza, więc poszedłem ją wyrobić. Dwa miesiące później przyszła wiadomość, że dostałem propozycję w Hollywood i w wakacje byłem na ostatnim przystanku Route 66 na Santa Monica, ale bez kolegów (śmiech).
- Jak się czułeś, gdy udało Ci się tam pojechać?
- Pracowałem na to i wiedziałem, że tego chcę. Jestem osobą, która zawsze mówi o tym, co chce robić i to się spełnia. Dlatego lubię mówić o swoich pomysłach, bo jeżeli mamy dziesięć różnych planów, to na pewno chociaż jeden uda się zrealizować. Moi rodzice mówili mi często: „Gdzie ty będziesz szedł, co ci da to aktorstwo?”, ale to motywowało mnie jeszcze bardziej. Jeżeli o czymś marzymy, to nikt nam tego nie zabierze.
- Wierzysz w projektowanie rzeczywistości wokół siebie?
- Tak. Mam taką osobowość, że gdy idę na cmentarz, to widzę same plusy. Jestem optymistą i wolę tak podchodzić do życia. Po co mam się denerwować i wysyłać jakąś złą energię, po co tracić swój czas i nerwy na to, co mi kompletnie nic w życiu nie da?
- Jak się dowiedziałeś, że jedziesz do Hollywood zagrać Romana Polańskiego u wielkiego Quentina Tarantino?
- Wysłałem nagranie, a potem czekałem i się doczekałem. Akurat skręcałem meble, bo na drugi dzień wyjeżdżałem z programem „Europa filmowa” do Austrii i na Węgry. Zadzwonił do mnie mój agent i powiedział, że chcą mnie zatrudnić. Ja już od czasów „Zemsty” wiedziałem, że chcę zagrać Polańskiego, naszego wybitnego reżysera znanego na całym świecie, bo gdzieś zawsze miałem z nim taką podskórną więź. I to wszystko nagle się wydarzyło. Oczywiście bałem się i stresowałem. Wtedy jeszcze nie mogłem nikomu o tym mówić, bo obowiązywała mnie klauzula poufności do momentu kiedy informacja zostanie ogłoszona już w Stanach. Ale nie zastanawiałem się, co będzie. Pomyślałem sobie: „Panie Boże, Ty się tym zajmij, bo ja na to nie mam czasu. Ja zrobiłem, co mogłem” (śmiech).
- Zrobiłeś to, co miałeś zrobić, ale czy kiedy czekałeś na tę wiadomość, czułeś podświadomie, że to sie może wydarzyć?
- Podświadomie czułem, ale były też momenty wątpliwości. Dużo o tym myślałem, ale na szczęście miałem co robić w tym czasie, bo były próby w teatrze, program i zdjęcia do serialu. Traktowałem to na zasadzie kolejnej propozycji, więc stwierdziłem, że albo coś z tego będzie, albo nie. Ja zrobiłem to, co mogłem zrobić, reszta już nie zależała ode mnie.
- I to wszystko się zmaterializowało...
- Wróciłem ze Szkocji. O godzinie 12 lądowałem na Okęciu, miałem dwie godziny na przepakowanie toreb i spotkanie z rodzicami, którzy nie wiedzieli, po co wyjeżdżam. Wsiadłem do samolotu i poleciałem do Hollywood. Tam okazało się, że mieszkam w samym centrum Los Angeles, a z okna widzę te słynne wielkie litery „Hollywood” na wzgórzach otaczających miasto. Włączyłem „Hotel California” „The Eagels” i zacząłem ryczeć. To było niesamowite uczucie.
- W mediach szybko pojawiły się informacje o twoim sukcesie. Wszyscy szaleli, próbowali się do ciebie dodzwonić, a ty spotkałeś się wreszcie z Quentinem Tarantino. Jak wyglądało to spotkanie?
- Dostałem zaproszenie mailem. Quentin ma taki zwyczaj, że włącza w studio dla ekipy i obsady jakiś swój ulubiony film. Akurat była to „Wielka ucieczka”. Najpierw zobaczyłem wchodzące dwie przepiękne kobiety. Jedną z nich była Margot Robbie, odtwórczyni postaci Sharon Tate, zamordowanej przez bandę Masona żony Romana Polańskiego, więc podszedłem do niej i powiedziałem: „Cześć, jestem twoim nowym mężem”. Ona na to: „Cześć Rafał, miło cię poznać, napijesz się czegoś?” i przyniosła mi wodę. Po chwili zobaczyłem kolejnych kolegów z obsady. Zaczęliśmy rozmawiać, a z tyłu poszedł Quentin i rzucił: „Cześć Rafał, witamy w rodzinie Tarantino”. Poczułem ogromne wzruszenie, nogi miałem jak z waty, więc powiedziałem tylko: „Cześć Quentin, cieszę się, że tu jestem”. Potem obejrzeliśmy film i usiedliśmy wszyscy razem.
- Zanim znalazłeś się w Hollywood, miałeś już na koncie kilka filmów i to udanych, na przykład „Księstwo” i „Bogów”. Czułeś stres przed pracą z Tarantino?
- Oczywiście, stres jest przed każdym nowym zadaniem, ale chyba po to uczymy się każdego zawodu, żeby wiedzieć, jak sobie z tym radzić. Ja wychodzę z założenia, że robię tyle, ile mogę, a jeśli czegoś nie umiem, to mnie nauczą. Jeśli na przykład nie umiem grać w hokeja, to mogę się tego nauczyć do roli. A gdy Quentin powiedział do mnie, że jestem jednym z nich, poczułem się śmielej. Dzięki całej niezwykle cudownej ekipie, producentom i innym osobom między mną a Margot wytworzyła się taka więź i energia, która powodowała, że lepiej grało mi się swoją rolę. Nie było to łatwe, ale Quentin jest genialnym reżyserem i ufa aktorom, a oni jemu. Do dziś mam ciarki, gdy o tym mówię. To jest coś, w co pewnie uwierzę dopiero, gdy zobaczę na ekranie. Nie chcę mówić za dużo o szczegółach filmu, bo to trochę tak, jak mówić o dziecku, zanim się urodzi.
- To niesamowite, że po tym niezwykłym sukcesie w Hollywood nadal jesteś sobą i wszystkich urzeka twoja pokora, normalność, ciepło, uśmiech i sympatia.
- Ja to przeżywam cały czas na nowo, bo to nie jest coś, co zdarza się każdemu. Bardzo się cieszę, że mogę o tym opowiadać ludziom, których spotykam. Jeśli chodzi otwartość wobec nich - tak zostałem wychowany. U mnie dom zawsze był pełen ludzi, a ja lubiłem poznawać ich i ich historie. Mam taką naturę, potrzebuję rozmowy, poznawania czegoś nowego, więc Hollywood, Los Angeles i ten rytm bycia tam z całą świadomością, że może być różnie i że mogę trafić na różne sytuacje, to jest mój rytm życia i ja za nim nadążam.
- Czy w Hollywood pytali cię o Polskę, o to, jak u nas wygląda praca aktora, teatr?
- Oczywiście, takich rozmów było bardzo dużo, oni są bardzo ciekawi Polski. Ja reprezentowałem tam również nasz kraj. Wszystkich zapraszałem do nas, mówiłem, że mamy nie tylko cudowne krajobrazy, ale piękne lokacje gotowe do filmowania, co wiem dzięki temu, że prowadziłem programy „Polska filmowa”, a później „Europa filmowa”. To wszystko dało mi taki bagaż doświadczeń, że nagle mogłem gadać o każdym filmie. W moich programach miałem ponad dwustu gości, z którymi rozmawiałem o tym, jak tworzyli swe produkcje, więc z Leonardo di Caprio dyskutowałem o jego rolach, z Bradem Pittem o spotkaniu z Robertem Redfordem w Spain Again, a oni się dziwili, skąd znam tyle filmów. To było dla mnie niebywałe, że mogłem z nimi gawędzić po prostu jako kolega z planu. Spotkałem się też z Leonardo Corbuccim, młodym reżyserem, którego wujkiem jest Sergio Corbucci. Sergio powiedział mi, że z przyjemnością przyleci do Warszawy i stwierdził, że nasza stolica to dla niego „Paryż Wschodu”. To fajnie, że ktoś tak nas traktuje. Ja jestem dumny, że jestem z Polski. Jestem aktorem, ale czuję, że powinienem mówić o tym, gdzie się wychowałem.
- Kolejne spotkanie z Quentinem Tarantino będzie miało miejsce w lipcu, kiedy odbędzie się premiera filmu „Once Upon a Time in Hollywood”, ale w międzyczasie udało ci się zagrać już w innym obrazie…
- Tak, to było w Minneapolis, gdzie powstał film „The Soviet Sleep Experiment”, w którym zagrałem rosyjskiego naukowca. Akcja toczy się w 1945 roku, a rzecz dotyczy radzieckich eksperymentów na jeńcach politycznych. Wszystko się dzieje w Związku Radzieckim, ale kręciliśmy to w Minneapolis. Spędziłem tam półtora miesiąca, a o tym, że kreuję główną rolę, dowiedziałem się na dwa dni przed wyjazdem. Moją żonę gra wspaniała Argentynka Eva de Dominicci. To było zupełnie inne doświadczenie, bo rola wymagała ode mnie dużo pracy. Na planie byłem przez miesiąc codziennie od godziny 7 do 20, a potem musiałem w styczniu polecieć na tydzień na dokrętki. Ale to jest mój rytm życia.
- Co byś powiedział młodym osobom, które marzą o aktorstwie, ale wydaje im się to nierealne?
Po pierwsze żeby wiedzieli, czego szukają. Po drugie, żeby określali sobie kierunki w swoim życiu i odważnie w nie szli. Po trzecie, żeby szukali programów, które wspierają młodych ludzi. Bo trzeba mieć marzenia i po nie iść.
Dziękuję za rozmowę.
Aleksandra Niemczyk
opracowanie Beata Kwieczko