PUBLICYSTYKA
Polska miłość
Gdy skończyłem studia na Politechnice Krakowskiej, wróciłem z żoną, rodowitą krakowianką, do mojego rodzinnego miasta. Małgosia jeszcze przed ślubem opowiadała mi o swojej cioci, Zofii Klich, przez lata nauczycielce języka polskiego w kieleckiej „Handlówce”, która w Kielcach mieszkała i była wdową od kilkudziesięciu lat. Pasjonowały mnie takie historie i któregoś dnia odwiedziliśmy ciocię w kamienicy przy ulicy Żeromskiego. Zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze. Ucieszyła się z naszej wizyty, gdyż popsuła jej się spłuczka w łazience, a mężczyzna był w jej domu - jak sama stwierdziła - rzadkością. Naprawiłem spłuczkę, co znacznie podniosło moje notowania w oczach cioci. Może dlatego chętnie opowiedziała mi o swoim życiu.
Miała 23 lata i była w ciąży, gdy wybuchła wojna. Jesienią Rosjanie zabrali jej męża do niewoli. Już nie wrócił do domu i nie zobaczył swej córeczki, małej Basi o jasnych włosach i niebieskich oczach. Jesienią 1940 roku ciocia dostała wezwanie na gestapo. Oficer kazał jej usiąść na krześle i wręczył kartkę, którą wysłała pół roku wcześniej do Starobielska na nazwisko męża. Na kartce czerwona pieczęć przyłożona po skosie oznajmiała cyrylicą, że adresat jest nieznany. Gestapowiec krótko poinformował: wszyscy tam zginęli, zabici przez Sowietów. Nigdy w to nie uwierzyła. Niezmiennie czekała na swojego ukochanego męża i jak relikwię pokazywała nam kartę pocztową z napisem „Adresat nieznany”.
***
Moja ciocia Jadwiga Brudek, córka Jana, czyli brata mojego dziadziusia Adama, mieszkała z rodzicami na Nowym Świecie i była piękną, szczupłą, wysoką dziewczyną. Jej ślub miał się odbyć jesienią 1939 roku. Ale narzeczony był pilotem i zginął na początku wojny, zanim zdążył stanąć na ślubnym kobiercu. To jednak nie było w stanie ostudzić miłości Jadwigi do ukochanego, i choć adoratorów jej przez lata nie brakowało, do końca darzyła go wielką miłością.
Ciocia Jadzia przez wiele lat opiekowała się swoim tatą i do śmierci mieszkała w rodzinnym domu na Nowym Świecie. Uwielbiała chodzić po górach. Pierwszy raz zabrała mnie ze sobą na całodzienną wyprawę, gdy miałem osiem lat. Wielokrotnie schodziliśmy Góry Świętokrzyskie wzdłuż i wszerz, a ja uczyłem się od niej szacunku do przyrody i ludzi. Nauczyła mnie zbierania jadalnych grzybów i podstaw geologii, głównie po to, by umieć nazywać minerały i pierwiastki zawarte w skałach. Nawet gdy była już w podeszłym wieku, można było dostrzec w jej twarzy ślady dawnej, wyjątkowej urody.
Jeśli Niebo istnieje ( w co gorąco wierzę ) nasze ciocie są tam ze swoimi ukochanymi, którym poświęciły całe swoje ziemskie życie.
Wojciech Lubawski