PUBLICYSTYKA
Ocalony – część III
Skazano go na śmierć w imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. To nic, że o Polskę i wolność walczył. Gdy w 1945 roku zmienił się okupant, nasz bohater, skatowany jak dziki zwierz, siedział w klatce pod schodami w kieleckim UB i liczył godziny do rozstrzelania...
W poprzednim odcinku zostawiliśmy Włodzimierza „Zawiszę”, „Karola”, „Huberta” Kołaczkiewicza (1918-2007), żołnierza Narodowych Sił Zbrojnych i Brygady Świętokrzyskiej w celi śmierci, oskarżonego o udział w organizacji Narodowe Siły Zbrojne. Czekał na wykonanie wyroku, mając tylko nadzieję, że go rozstrzelają jak żołnierza, a nie powieszą jak pospolitego bandytę. 18 marca 1947 roku, postanowieniem Wojskowego Sądu Garnizonowego w Łodzi, zamieniono karę śmierci na 13 lat więzienia. Przesiedział 11.
To bolało najbardziej
Z kazamatów w Kielcach przetransportowano go do Sieradza. Ubowcy przebrali więźniów w stare niemieckie mundury i upchali w bydlęcych wagonach z napisami „volksdeutsche”. Śpiewali na każdej stacji „Boże coś Polskę” i „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”, żeby wszyscy wiedzieli, że jadą Polacy.
- Zapamiętałem stamtąd na całe życie strażnika Świderskiego, znęcającego się nad więźniami i zarabiającego na wykonywaniu wyroków na skazanych i skatowanych. Za jednego udręczonego i rozstrzelanego więźnia dostawał dwie butelki wódki, ubranie ofiary i 500 złotych – opowiadał Kołaczkiewicz.
Jesienią 1946 roku przewieziono go do Wronek. Na przywitanie rozebrano do naga na palcu apelowym, by sprawdzić, czy czegoś nie przemyca. Potem dostał kromkę chleba z margaryną i jeden siennik na dwóch. Pamięta z tamtych lat bicie, poniżanie i głód, przejmujący jak ból: – Na obiad była brukiew lub kasza i trochę chleba z wytłoków sojowych, pomieszanych z trocinami. Bolał mnie brzuch. Zdrapywałem wapno ze ścian i połykałem, by go uśmierzyć – opowiadał. – Dokuczał mi reumatyzm i chorowałem na egzemę. Ale to było nic. Bolało bardziej jak za Niemca, gdzieś tam w środku. Dla więziennych władz byłem bandytą, agentem, dywersantem, wyrzutkiem społeczeństwa. Siedział tam wtedy ze mną kwiat polskiej inteligencji. Mogłem rozmawiać z osobistym lekarzem prezydenta Mościckiego lub kapelanem Narodowej Organizacji Wojskowej, księdzem Janem Stępniem, który niósł więźniom prawdziwe pocieszenie. Siedziałem w więzieniu w Polsce, ale nie o taką wolność walczyłem. To bolało najbardziej.
Matko Boża, usłysz nas ...
– Dostałem we Wronkach osobną celę. Spędziłem w niej 28 tygodni. Dwukrotnie chwytałem za sznur, by się powiesić. Szukałem pomocy w Bogu. Odmawiałem różaniec. Zrobiłem go z cząstek szczoteczki do zębów, które połączyłem włosami. Ciągle się modliłem i śpiewałem. W grudniu 1948 roku nie chciałem otworzyć okna, by wysłuchać informacji o zjednoczeniu PPS i PPR. Wtrącono mnie do karceru, w którym woda sięgała do kolan. Stojąc w niej, śpiewałem: „Bogurodzico! Dziewico, usłysz nas, Matko Boża, usłysz nas (…). Wolnego ludu śpiew zanieś przed Boga tron”. Więźniowie, którzy to słyszeli, klękali, płacząc. W tej ciemnicy był ze mną kłopot, bardzo chciało mi się śpiewać, a powinienem przecież wyć z rozpaczy. Przenieśli mnie z powrotem do pojedynki. Wtedy zachodowałem. I pamiętam pewien sen: śnił mi się mój Pińczów i ukwiecone łąki, po których chodzę – mówił, przymykając oczy.
W listopadzie 1955 roku przeniesiono Kołaczkiewicza znowu do Sieradza i pozwolono pracować. Zostało mu trzy lata odsiadki. Wiosną 1956 roku przyszła „odwilż”, a wraz z nią amnestia. Wrócił do swojego Pińczowa. Miał 38 lat i musiał zaczynać wszystko od nowa. Poznał dziewczynę z sąsiedztwa, założył rodzinę, znalazł pracę. Miał dwie córki, gromadkę wnuków i prawnuków. Na początku lat 90. jego sprawa trafiła do Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Oficjalnie rehabilitowano Włodzimierza „Zawiszę” Kołaczkiewicza. Chodził w pochodach kombatantów, nosząc wysoko głowę, a na ramieniu biało-czerwona opaskę z napisem NSZ.
Dorota Kosierkiewicz