PUBLICYSTYKA
Nie mam Facebooka
Najtrudniej jest mówić o sobie i siebie oceniać, bo zawsze będzie to obdarzone sporą dawką subiektywnych odczuć. Na pewno staram się być wymagającym szefem, ale najwięcej wymagam od siebie - mówi Janusz Knap, dyrektor Wzgórza Zamkowego w Kielcach.
- Od lat albo prezes, albo dyrektor przeróżnych instytucji. Po prostu szef z prawdziwego zdarzenia. Jest Pan urodzonym przywódcą?
- Najtrudniej jest mówić o sobie i siebie oceniać, bo zawsze będzie to obdarzone sporą dawką subiektywnych odczuć. Na pewno staram się być wymagającym szefem, ale najwięcej wymagam od siebie. Nie ukrywam, że od swoich pracowników oczekuję pełnego profesjonalizmu, a przede wszystkim zaangażowania w to, co robią. Te oczekiwania nie są podyktowane zmuszaniem kogokolwiek do katorżniczej pracy, a raczej późniejszą satysfakcją z dobrze wykonanego zadania.
- Urodził się Pan w Sandomierzu, a mogę wiedzieć kiedy?
- Zgadza się, to moje rodzinne miasto, z którego jestem bardzo dumny. A urodziłem się ponad pół wieku temu (śmiech).
- Zdradzi Pan chociaż miesiąc urodzin?
- A to takie ważne?
- Chciałbym wiedzieć, kiedy złożyć Panu życzenia.
- Urodziłem się w lutym, ale teraz wszyscy o wszystkich i wszystkiego mogą się dowiedzieć z facebooka…
- Ale ja nie mam facebooka i jak niektórzy mówią, nie istnieję dla społeczeństwa.
- No to jest nas dwóch. Swoją drogą uważam, że facebook nie może być substytutem, który zastępuje nam prawdziwe przyjaźnie, rozmowy, znajomych i całą komunikację międzyludzką. Generalnie facebook rozleniwia ludzi i jestem jego zagorzałym przeciwnikiem, ale tylko w życiu prywatnym. Służbowo uważam go za bardzo przydatne i skuteczne narzędzie do promocji, choćby instytucji, którą reprezentuję. Potrafię z niego korzystać, ale facebook nigdy nie zastąpi mi prawdziwego i realnego świata.
- W szkole był Pan kujonem czy lawirował Pan na zajęciach?
- Starałem się być prymusem i dobrze sobie radziłem z edukacją. Przez okres podstawówki i szkoły średniej nawet szefowałem klasie.
- Czyli od dzieciństwa miał Pan inklinacje do bycia przewodnikiem grupy?
- W sumie tak, ale to wynikało też z mojej chęci osiągania dobrych wyników w nauce. Tylko w taki sposób mogłem się odwdzięczyć rodzicom za trud włożony w moją edukację, a nigdy nie oszczędzali pod tym względem. Dla mnie nagrodą była duma mamy czy taty wracających z wywiadówki. Jak sobie przypominam, nigdy nie bałem się tych powrotów. Zdaje się, że teraz stworzyłem swój wyidealizowany obraz , ale on nie jest nieskazitelny. Był czas kiedy na boisku szkolnym, na korytarzach toczyło się wojny, czasem krwawe. No i rodziców wzywano z tego powodu do szkoły (śmiech).
- Czy przypomina Pan sobie wydarzenie, za które dostał Pan w skórę?
- Zdarzały się sytuacje, dla mnie wtedy traumatyczne, choć gdy dziś wracam do nich wspomnieniami, to chce mi się śmiać. Jedną z nich jest wyprawa z moim bratem na łyżwy, na rowy melioracyjne. To były świetne tory łyżwiarskie, tym niemniej rodzice nie pozwalali nam na tego typu eskapady, bo wiadomo: lód kruchy, niepewny. No i pewnego razu taka zakonspirowana ekspedycja skończyła się zaliczeniem nura w przerębli. Było pół dnia tragedii, chodziło się po kolegach dosuszać, bo wiadomo: do domu wrócić nie mogliśmy. Oczywiście w sumie wszystko się wydało i awantury żadnej nie było. Ale dostaliśmy burę za spóźnienie, a nie za zmoczenie.
- Popalał Pan papieroski w dzieciństwie?
- Tak… Wszystkiego musiałem spróbować. To znaczy, papierosków spróbowałem i wina spróbowałem, prostego oczywiście. Nigdy natomiast nie brałem żadnych narkotyków, choć dostęp do nich w miastach, w których miałem przyjemność przebywać, był dosyć spory. Obracałem się co prawda w towarzystwie warszawskim, gdzie panowała moda na różnego rodzaju używki, ale skrajnie nierozsądne wydawało mi się sięganie po narkotyki z powodu jaiegoś trendu. Najgorsze chyba jest to, że ci ludzie świetnie radzili sobie bez używek.
- Skoro już przy młodości i dzieciństwie jesteśmy: była w Pana życiu dziewczynka, do której Pan wzdychał?
- Oczywiście! W życiu każdego chłopaka są takie dziewczynki. Chodziłem wtedy do podstawówki, a ona - przepiękna blondyneczka - miała na imię Lidka, pozdrawiam Cię, jeśli to czytasz. Była też brunetka Wioletta, która niestety szybko się przeprowadziła do innego miasta, ale też pewnie wie o kogo chodzi, gdy to czyta. One obydwie królowały w mojej dziecięcej wyobraźni. To dla nich kupowałem cukierki za ciężko zaoszczędzone pieniądze - drażetki, których smak pamiętam do dziś.
- Dziękuję za rozmowę.
Dlaczego Pan Dyrektor uważa, że pierwszy pocałunek to tragedia dla mężczyzny? Skąd marzenia o zostaniu pilotem i fascynacje kuchnią śląską? Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź słuchając Radia Plus Kielce już w najbliższa sobotę 26 kwietnia w godzinach 12-15.