PUBLICYSTYKA
Nasze serca już nie zatańczą
Była żołnierzem AK, walczyła w Powstaniu Warszawskim, trafiła do obozu koncentracyjnego Zeithain. Jej ojciec zginął w Katyniu, matkę Niemcy zamordowali podczas powstania. Sama weszła w dorosłe życie ze wspomnieniem wojny w sercu i obrazami śmierci pod powiekami.
Znaliśmy doktor Marię Kowalską jako doskonałego dermatologa, nauczycielkę, matkę. Ale przede wszystkim znaliśmy ją jako dobrego człowieka.
Odeszła w minionym tygodniu, w wieku 92 lat i niemal do ostatniej chwili swojego życia przyjmowała pacjentów. Nigdy nie zwierzała się z wojennych przeżyć. – Kiedy jednak okazało się, że w Kielcach może powstać pomnik AK, sama sprzedawała cegiełki. Nie obnosiła się z tym, ale jako lekarz bardzo pomagała kombatantom – opowiada dr Marek Maciągowski, dyrektor Ośrodka Myśli Patriotycznej i Obywatelskiej w Kielcach, pacjent dr Kowalskiej. – Przed jej gabinetem zawsze był tłum. Nikogo nie odsyłała z kwitkiem. Była lekarzem ze starej dobrej szkoły.
Do naszego miasta przyjechała w 1962 r. i z charakterystycznym dla siebie zapałem zabrała się do pracy. – Stworzyła oddział dermatologiczny w szpitalu wojewódzkim w Kielcach, przychodnię i sieć poradni oraz centralny rejestr pacjentów. Jej dziełem były pracownia mykologiczna i laboratorium serologiczne – wylicza dr Jadwiga Stodolna, dermatolog i uczennica doktor Kowalskiej. – Pomagała młodym lekarzom dostać się na specjalizację, a potem czuwała. Nie była pobłażliwa, bardzo dużo od nas wymagała. Ale miała dar stwarzania rodzinnej atmosfery. Czuliśmy, że się nami opiekuje. Można się było jej zwierzyć i wyżalić. Potrafiła jeździć z nami na egzamin specjalizacyjny. Raz w tygodniu robiła tak zwane konsultacje. Przyjeżdżaliśmy z całego województwa, zajmowaliśmy się pacjentami na oddziale i w przychodni.
– Pamiętam, że była… uważna? – zastanawia się dr Stodolna. – Tak, to dobre słowo. Miała żelazne zasady. Pacjent nigdy nie mógł wyjść od lekarza bez pomocy. Jeżeli nie dało się postawić diagnozy, należało chorego kierować do innego specjalisty, prosić o konsultację. I pamiętam, że trzeba było skrupulatnie opisać wszystko, co go dotyczyło, przebieg choroby, lekarskie zalecenia i wątpliwości. W prośbach o konsultacje zawsze zwracała uwagę na tytuły i funkcje, nie chciała nikogo urazić. Żyła pracą. Na oddziale dermatologicznym nie było dyżurów, ale ona zawsze przychodziła wieczorem, żeby sprawdzić, co się dzieje. Pacjentów znała po imionach. Była też konsultantem wojewódzkim.
W latach 80. i 90. wyjechała najpierw do Libii, a potem do Indii, gdzie zajęła się leczeniem trądu. Prowadziła badania. – Zwalczanie tej choroby stało się jej głównym zadaniem zawodowym – przypomina dr Stodolna.
Dr Kowalska odwiedziła także Maltę, Rumunię, Grecję, Koreę Południową, Brazylię, Japonię, Chiny. Uczestniczyła w międzynarodowych kongresach naukowych w Genui, Islandii, Nepalu, Salwadorze, Brazylii, Anglii, Tanzanii. Nawet na Madagaskarze. Walcząc z trądem, walczyła o godność człowieka.
– W czasie swoich bezpośrednich kontaktów z trędowatymi wiele razy przekonałam się, że najlepszą metodą na opanowanie strachu czy nieufności chorego było przytulenie go czy po prostu dotknięcie. Taki zwykły ludzki gest otwierał ich serca. Z wielkim wzruszeniem czytam nieraz kartkę świąteczną, otrzymaną od młodziutkiej dziewczynki chorej na trąd. Po moim pobycie w ośrodku dla trędowatych w Jeevodaya (po hindusku „nowe życie”) napisała, że czeka na mnie, a jak przyjadę, to jej serce będzie tańczyć – opowiadała pani Maria wieloletniemu operatorowi TVP Kielce Zbigniewowi Batorskiemu.
***Odszedł dobry człowiek i nasze serca już nie zatańczą. Możemy sobie tylko przyrzec, że pani doktor Maria Kowalska na zawsze w nich zostanie.
Dorota Kosierkiewicz