PUBLICYSTYKA
Łezka poleci nawet twardzielom…
Rozmowa ze starszym chorążym sztabowym Arkadiuszem Białackim z Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych w Kielcach
– W jakich misjach pan uczestniczył?
– Zacząłem tę przygodę w 2001 roku i do 2013 roku spędziłem na misjach łącznie 7,5 roku. Byłem w Syrii, Iraku i w Afganistanie. Do Afganistanu pojechałem już w 2006 roku, zanim jeszcze pojawiły się tam polskie jednostki. Przez siedem miesięcy służyłem w naczelnym dowództwie ISAF w Kabulu. Natomiast późniejsze zmiany polskich jednostek odbywały się w ramach Współpracy Cywilno-Wojskowej (CIMIC). Jej celem było polepszenie warunków życia społeczności, za którą odpowiadaliśmy. Afganistan jest kilkakrotnie większy od Polski. To kraj trudny ze względu na góry. Ludność skupia się głównie w dolinach i na płaskowyżach, czyli tam, gdzie jest woda. Naszą podstawową rolą było pogodzić wymogi wojskowych z zaspokojeniem potrzeb cywili.
– Na czym polegała pana służba?
– Pierwsza, w 2006 roku, w ramach dowództwa ISAF, nie była fascynująca, może poza patrolami śmigłowcowymi. Natomiast w trakcie kolejnych misji, odbytych ramach Polskich Kontyngentów Wojskowych, już nie mogłem narzekać na monotonność. Najpierw trzeba było przygotować projekt, na przykład budowy szkoły, zdobyć na to pieniądze, a później sprawdzić, czy jej ktoś nie zniszczył. Niestety, zdarzało się w Afganistanie, że obiekt oddany do użytku w środę, już w piątek był spalony lub wysadzony w powietrze. Musieliśmy więc jeździć do miejscowości, w których zamierzaliśmy prowadzić prace, wytyczać teren palikami, a przede wszystkim rozmawiać z ludźmi.
– Jak wyglądała współpraca z ludnością cywilną?
– Z reguły odbywała się w przyjaznej atmosferze. Specyfika Afganistanu jest taka, że dzieci nie chodziły do szkół, bo ich po prostu nie było. Rodzice czy opiekunowie prowadzili chłopców – dziewczynki nie były kształcone – do lokalnego mułły, który uczył na zasadzie korepetycji. Proszę sobie wyobrazić wspólną edukację kilku chłopców w wieku od 7 do 15 lat. Wszyscy siedzą razem i się uczą. Czego? Koranu i liczenia. Żadnej geografii, historii, języka obcego, innych przedmiotów. Zaczęliśmy budować szkołę w mieście Ghazni oraz stolicach powiatów. Wybudowane placówki często wizytowaliśmy, aby zobaczyć, jak funkcjonują. Najwięcej radości sprawiała mi duża liczba uczniów, w tym także dziewczynek. Rodzice, którzy posłali swoje pociechy do takiej szkoły, musieli być odważni, ponieważ czasami spotykali się z niechęcią sąsiadów.
– Jakie były najtrudniejsze sytuacje, których pan doświadczył?
– Jechaliśmy z darami przysłanymi z Polski. Głównie były to ubrania, ale też środki podstawowej higieny, leki. Zabraliśmy się z typowym patrolem bojowym do punktu oddalonego o około 30 kilometrów. Po drodze musieliśmy sprawdzić, czy nie ma podłożonych nowych ładunków wybuchowych. Nasi saperzy zbadali więc jeden z lejów, a ja w tym czasie obserwowałem charakterystyczne, większe od innych drzewo w pobliskim sadzie. Po dziesięciu minutach powiedzieli, że można jechać dalej. Ujechaliśmy może 200–300 metrów i napotkaliśmy następny lej, ale tam już coś było: fałszywe ładunki. Specjalnie wystawały z nich pociski, po to, abyśmy zatrzymali się. Rebelianci wiedzieli, że będziemy ściągać specjalistów do zneutralizowania zagrożenia. Nasi koledzy przyjechali dość szybko, bo do bazy było niedaleko. W pewnym momencie usłyszałem wybuch. Ich 22-tonowy pojazd został wyrzucony w górę. Znajdowało się w nim siedem osób. Na szczęście wszyscy przeżyli. Najbardziej ucierpiała ratowniczka medyczna, kręgosłup miała pęknięty w trzech miejscach. Z tego co wiem, jest już wyleczona. Została oficerem. Kiedy śmigłowiec ją zabrał, nastąpiła chwila rozluźnienia. Popatrzyłem na lej po niedawnym wybuchu. Wszedłem do niego. Był tak głęboki, że gdy podniosłem rękę, wystawała tylko od łokcia w górę. Zauważyłem, że środek leju znajduje się idealnie na wprost tego wysokiego drzewa. Stałem więc dokładnie w tym samym miejscu, co dziesięć minut wcześniej. Przeszły mnie ciarki i pomyślałem: „Co w tym jest, że kiedy tam stałem, ładunek nie wybuchł, a wybuchł, kiedy nadjeżdżali koledzy z pomocą?”. Było to wydarzenie mające jakąś tajemnicę. Przecież mój pojazd znajdował się nad tą bombą. Bardzo łatwo było ją wtedy zdetonować, a ich trafiło, kiedy jechali. Dziś myślę, że Opatrzność nade mną czuwała.
– Co było najtrudniejsze?
– Śmierć kolegów. Żołnierskie szczęście tych, którzy wrócili, tak jak ja, cali i zdrowi. Hołd poległym. Jeśli ktoś z naszych zginie, gdy odwozimy trumnę, mamy taki podniosły ceremoniał. Jest to bardzo bolesne i.... trudno to opowiedzieć....
– To są te chwile, które dotykają serca człowieka...
– Dokładnie. Niejedna łezka poleci, nawet twardzielom.
– To oznacza, że jesteście prawdziwymi, wrażliwymi ludźmi. Twardziel to ten, który ma serce.
– Miło mi to słyszeć... (uśmiech).
– Czy warto było wyjeżdżać na misje?
– Tak. Zalety zawodu, który kiedyś wybrałem, mogłem sprawdzić w realnych warunkach. Mogłem pokazać, że trud, który włożyłem w naukę pięciu języków, miał sens, ponieważ każdego z nich używałem w praktyce. Od strony zawodowej misje przyniosły mi wielką satysfakcję, ponieważ mogłem pokazać to, co potrafię.
– Dziękuję za rozmowę.
Katarzyna Bernat
Więcej w audycji „Temat do rozmowy” 29 listopada i 6 grudnia o godz. 20 w Radiu eM Kielce.