PUBLICYSTYKA
Kwa, kwa…
Idzie długi weekend, więc ruszymy wypoczywać. Po kilku dniach człowiek wróci roztrzęsiony, bo kolejka na Giewont sięgała Krupówek, gałka lodów w Szczawnicy kosztowała piątaka, a dancingi w pensjonacie obok naszej kwatery kończyły się przed południem. Więc teraz ręce z nerwów latają tak, że melisa chlapie po ścianach, a we łbie tłucze się jedna myśl: „Nigdy więcej!”.
Za komuny nie było tego problemu: harowało się w piątek i świątek, miało tylko wolną niedzielę, więc co najwyżej skoczyło się z małżonką do teściów na rosołek i tyle. Oczywiście jeśli nie ogłosili czynu społecznego. Potem weszły wolne soboty i powstał kłopot, z którego wybawiły nas dopiero galerie handlowe, ulubione miejsce spędzania czasu przez Polaków. Niestety, to się teraz zmienia, bo w niedzielę już nie pohasamy po „Echu” czy „Koronie” choć – co najciekawsze – nie skutkuje to jak na razie falą samobójstw wśród konsumentów. Tylko co, u diabła, zrobić z wolnym czasem?!
Oczywiście istnieje pewna grupa straceńców, która para się tak zwanym aktywnym wypoczynkiem: jeździ na rowerze, łazi z kijkami czy wdrapuje na różne wierzchołki. Ale to margines. Większość obywateli, gdy nagle zamkną galerie albo pojawi się widmo długiego weekendu, z konieczności zaczyna robić rzeczy, o które samych siebie by w życiu nie podejrzewała. Na przykład wychodzi na spacery z dziećmi! Tak! Ludzie bowiem ze zdumieniem odkrywają, że istnieje coś takiego, jak park czy pobliski las, w którym smarkacz może pohasać, a oni zaciągnąć się zapachem wiosny. Bo wiosna wkoło, a człowiek, zagoniony, już dawno przestał zauważać kwitnące jabłonie czy stokrotki w trawie. No właśnie, trawa! Przecież można się na niej wyciągnąć, położyć ręce pod głowę i zapatrzeć na przesuwające się z wolna po niebie pękate obłoczki. I nawet nie przeszkadza to, że nie są ozdobione napisem „zniżka do 50 procent na wszystkie produkty”. Niesamowite zupełnie.
Tak tu moralizuję, a sam powinienem posypać głowę popiołem. Bo choć nie gustuję w szwendaniu się po galeriach, to jak spędzam wolny czas? Najczęściej z książką na kanapie, a to też niedobrze, bo brakuje mi tlenu. Wypadałoby więc gdzieś się ruszyć. Ale gdzie? Daleko mi się nie chce, więc? I tu z pomocą pospieszyły mi… kaczki. Otóż proszę Państwa, te sympatyczne stworzenia całymi dniami defilują dostojnie po moim osiedlu, ignorując zdumionych przechodniów. Przestrzegają nawet przepisów ruchu drogowego: ostatnio kacze małżeństwo karnie przechodziło przez jezdnię na pasach w pobliżu supermarketu „Michał”, kwacząc uroczo na rozjuszonych kierowców. Kaczki wyprawiają na KSM-ie naprawdę niesamowite rzeczy.
Więc ruszę ich tropem. Kwa, kwa.
Tomasz Natkaniec