PUBLICYSTYKA
Kto ma dzieci, ten ma przyszłość
– Wara od moich dzieci! – tą zwięzłą komendą minister Joachim Brudziński ustosunkował się do planów seksualizacji najmłodszych w myśl karty LGBT, forsowanej przez Rafała Trzaskowskiego. I trafił w sedno. Ale spór o to, czy najmłodszych ma wychowywać państwo, czy rodzice nie jest nowy. Toczy się od 2,5 tysiąca lat. Teraz znów przybiera złowieszcze, totalitarne oblicze.
W starożytnej Sparcie państwo miało całkowitą kontrolę nad kształtowaniem młodego człowieka. Idea ta urzekła Platona i w Państwie oraz Prawach uczynił ją podstawą utopijnego społeczeństwa. Przez wiele stuleci problemu nie było – podstawowa edukacja w średniowieczu odbywała się w przykościelnych szkołach i prywatnych warsztatach cechowych. Nie istniał też jej przymus. Dopiero Marcin Luter wprowadził rewolucję. W słynnym liście z 1524 roku do niemieckich władców pisał: „Umiłowani panujący (…) uważam, że władze świeckie mają obowiązek z m u s i ć lud, aby posyłał swe dzieci do szkół”. I tak oto w Gothcie (jeszcze tego samego roku), a potem Turyngii (trzy lata później) powstały pierwsze publiczne szkoły. Jakie cele przyświecały Lutrowi? Obligatoryjna edukacja była dla niego wspaniałym narzędziem p r z y m u s o w e g o wpajania luteranizmu. Niedługo potem inny reformator, Jan Kalwin, założył w Genewie szereg szkół publicznych – z tego samego powodu: indoktrynacji w duchu jego nauki. W 1717 roku król pruski Fryderyk Wilhelm nakazał, aby wszystkie dzieci obowiązkowo uczęszczały do państwowych szkół, i propagował w nich militaryzm. W późniejszych wiekach szkoła w Prusach wynaradawiała, o czym nasi dziadowie przekonali się aż za dobrze.
Stany Zjednoczone broniły się przed przymusem edukacji do lat 90. XIX wieku, kiedy to gubernator Pensylwanii Robert E. Pattison dwukrotnie go zawetował uznawszy, że ingerencja państwa w wolność osobistą rodziców jest sprzeczna z amerykańskim systemem wartości. Ale już w latach 20. XX wieku dwoje socjalistów (jakżeby inaczej) Frances Wright i Robert Dale Owen (syn socjalisty utopijnego Roberta Owena) zaprojektowali orwellowski w duchu system totalitarnej kontroli państwa nad dziećmi: miały one od drugiego roku życia przebywać w placówkach wychowawczych 24 godziny na dobę, a rodzice mogliby je odwiedzać sporadycznie. „W tych szkołach wolnego narodu nie możemy pozwolić na pojawienie się jakiejkolwiek nierówności. Karmione przy wspólnym stole, ubierane w te same ubrania (…) ćwiczone w tych samych szkołach (…) czyż taki typ ludzi nie byłby zdolny do zreformowania społeczeństwa?” – pisali. Te zwariowane idee miały ogromny wpływ na wielu amerykańskich pedagogów, którzy w latach 30. i 40. promowali je.
Kto ma dzieci, ten ma przyszłość, więc komunizm, faszyzm, nazizm, maoizm i inne szaleństwa za wszelką cenę starały się urobić je na swą modłę. Ale wraz z upadkiem reżymów próby totalitarnej edukacji nie skończyły się. Wystarczy poczytać o tym, co się dzieje w Niemczech, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Szwecji, a nawet Szwajcarii – wszędzie tam mamy do czynienia z identycznym procesem: wpływ rodziców na kształtowanie przez szkołę światopoglądu i systemu etycznego ich dzieci drastycznie się zmniejsza, zwłaszcza jeśli chodzi o obłąkane pomysły seksualizacji najmłodszych. Teraz szaleństwo puka do Polski.
A tak na marginesie: jednym z najżarliwszych XVIII-wiecznych orędowników idei, że dzieci należą do państwa, nie rodziców, był znany z seksualnego wyuzdania i rozpusty markiz de Sade, ten od sadyzmu. Czyż nie ciekawy zbieg okoliczności?
Tomasz Natkaniec