PUBLICYSTYKA
Ja, Tewje Mleczarz
"Forbes" ogłosił tegoroczną listę najbogatszych ludzi świata – zgodnie z przewidywaniami nie znalazłem tam swego nazwiska, bo nie dość że nie śmierdzę groszem, to na dobitkę jestem rozrzutny i coś takiego jak lokata bankowa to dla mnie czyste science-fiction. Moja kolejna nieobecność na tej liście nie zepsuła mi humoru (zdążyłem się już przyzwyczaić), ale dopadła mnie – zupełnie jak Tewje Mleczarza – myśl natrętna: co by było, gdybym był miliarderem, nawet nie takim jak Bill Gates, który ma 87 miliardów zielonych, ale choćby takim jak Michał Sołowow – niecałe trzy miliardy?
I zdjęła mnie trwoga. Ale po kolei.
Pamiętam taki odcinek moich ulubionych „Simpsonów”, w którym gamoniowaty Homer wygrał jakąś wielką forsę i kompletnie zwariował, na co jego synalek Bart oświadczył z przewrotną ironią: "Pieniądze nie zmieniają człowieka. Pomagają mu tylko być sobą". Coś w tym jest. Bo to prawda stara jak świat – trzeba być naprawdę łebskim gościem, żeby nie dostać fioła od nadmiaru kasy. Mało to przypadków podobnego szaleństwa? Weźmy takiego Elvisa Presleya: potrafił kupić jednego dnia trzy złote cadillaki, stadninę koni i helikopter. Jego młodszy kolega Michael Jackson urządził sobie w posiadłości wielkie prywatne ZOO, a zamku postanowił poszukać w Polsce. Marlon Brando i Bjoern Borg uznali, że nie mogą żyć bez prywatnych wysp. I tak dalej. Przyznacie Państwo, że nie jest to zachowanie do końca normalne.
A co się dzieje z ludźmi, którzy ni z tego ni z owego wygrywają wieczorem 30 milionów w totka? Ci to mają zgryz. Milioner bowiem zdąży się przyzwyczaić do tego, że jest milionerem, jakoś obłaskawi ten trudny fakt, obejrzy go na wszystkie strony i nabierze do niego koniecznego dystansu. A biedny wieczorowy milioner dostaje swoimi milionami jak obuchem w głowę i masz babo placek! Bo dla duszyczki nieprzygotowanej, niedojrzałej, debiutującej w profesji milionera rzecz może się skończyć nawet na kozetce u psychoanalityka i oby tylko tam.
Wracając: gdy sięgnąłem w głąb mojej mrocznej duszy, z przerażeniem skonstatowałem, że i mnie zagraża milionerowe szaleństwo. Co prawda nie gustuję w złotych cadillakach i gotyckich zamkach, ale jest coś, co mnie kręci: lot w kosmos. Pewien Amerykanin kompletuje już chętnych, wpisowe – dwa miliony zielonych. Gdyby nie było miejsc, schodzę pod wodę – oglądanie wraku Titanica z batyskafu kosztuje głupie 400 tysięcy euro. To jest zabawa!
Bo jak mawiała Merylin Monroe – pieniądze szczęścia nie dają.
Dopiero zakupy.
Tomasz Natkaniec