PUBLICYSTYKA
Idą na pierwszy ogień
Większość małych chłopców marzyła kiedyś o tym, by w przyszłości zostać strażakiem. To marzenie zrealizowali jednak tylko nieliczni. O tym, jak trudna, ale i ciekawa bywa ta praca, opowiadają kieleccy strażacy.
To oni wydobywają poszkodowanych z roztrzaskanych w wypadkach samochodów, pomagają po katastrofach naturalnych, ratują uwięzione w niebezpiecznych miejscach zwierzęta. No i gaszą pożary. O tym, jak bardzo są nam potrzebni, mogliśmy przekonać się chociażby kilka dni temu, kiedy gwałtowne wichury wyrywały w naszym regionie drzewa z korzeniami i niszczyły nasz dobytek.
Obrazy zostają
Sekcyjny Krzysztof Kurek pracuje w straży pożarnej od niemal 10 lat. Uczestniczył w wielu niezwykle trudnych akcjach i widział niejedno. Najbardziej jednak utkwił mu w pamięci wyjazd do głośnej, tragicznej katastrofy kolejowej pod Szczekocinami. – Było bardzo dużo ratowników i wozów strażackich, ale przede wszystkim ogromne sterty zgniecionej stali. Ofiary były uwięzione w wykolejonych, leżących jeden na drugim wagonach. Taki widok zostaje w pamięci na całe życie – wspomina.
– To była niezwykle trudna akcja również pod względem logistycznym, prowadzona na grząskim, trudno dostępnym terenie. Wozy miały problem w przemieszczaniem się – opowiada starszy ogniomistrz Andrzej Michalski, który również ratował ludzi pod Szczekocinami.
– Niosłem kiedyś pomoc ofiarom zderzenia trzech samochodów. Jedną z nich była bardzo ładna, młoda dziewczyna, straszliwie poturbowana – mówi aspirant Piotr Jach, w straży od sześciu lat. – Później próbowałem dowiedzieć się, co się z nią stało, ale lekarze nie udzielili mi informacji z wiadomych względów. Była to jedna z pierwszych akcji, w jakich uczestniczyłem. Mocne zderzenie ze strażacką rzeczywistością i gwałtowne przejście od teorii do praktyki.
Dla starszego ogniomistrza Andrzeja Michalskiego gaszenie płonących hal z odzieżą używaną w Górkach Szczukowskich to jedna z trudniejszych akcji w jego 18-letniej karierze: – Trwała trzy dni. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, paliła się tylko jedna hala. Za chwilę pożar przeniósł się na wszystkie trzy. Jako kierowca jeździłem po wodę. Zbiornik w wozie był w stanie pomieścić osiem tysięcy litrów, kursowałem przez całą noc. Gaszenie utrudniał fakt, że hale zostały zbudowane z blachy. Nie można się było dostać do środka, tylko lać po nich wodę i systematycznie je odrywać.
Bywa… dziwnie
Praca strażaka to jednak nie tylko udział w dramatycznych akcjach ratunkowych. Zdarzają się wyjazdy i zgłoszenia co najmniej dziwne. Strażacy zgodnie oceniają, że najwięcej niepotrzebnych zgłoszeń to przypadki rzekomo uwięzionych na drzewie zwierząt. – Kiedy dojeżdżamy na miejsce, bardzo często okazuje się, że wokół drzewa stoi tłum dorosłych osób, które spokojnie mogłyby zwierzakowi pomóc – mówią.
Bywa i tak, że choć zwierzę faktycznie potrzebuje pomocy, to reakcje ludzi są dziwne. – W jednym z wieżowców, na dość wysokim piętrze, zaplątał się w coś ptak. Kiedy dotarliśmy, gapie podzielili się na dwa obozy. Jedni byli zbulwersowani tym, że w ogóle wyjeżdżamy do takich zgłoszeń, a drudzy uznali za skandaliczne, że tak długo jechaliśmy – wspominają.
Bardzo dużo zgłoszeń dotyczy też skutków braku talentów kulinarnych. Normą jest pozostawianie na palniku gotującej się potrawy. Nie brakuje też niezwykłych przyczyn pożarów. Pewien pan postanowił… opalać w domu kable, by odzyskać miedź. Palenisko zrobił w ustawionej na parkiecie miedniczce. Na skutki nie trzeba było długo czekać…
Pracy strażakom dostarczają również domorośli majsterkowicze. – Wiele samochodów płonie dlatego, że ktoś metodami chałupniczymi zainstalował w nich wzmacniacze lub basowe głośniki. Zwarcie to tylko kwestia czasu – ocenia Piotr Jach. Zdarza się też, że przechodnie zgłaszają pożar auta, a na miejscu okazuje się, że chmura dymu to skutek… włączenia się ogrzewania postojowego z programatorem czasowym. – Mieliśmy taką sytuację na jednym z kieleckich osiedli. Gdy dojechaliśmy na miejsce, właścicielka samochodu wszystko wyjaśniła i powiedziała, że już kilka razy strażacy przyjechali gasić jej auto – śmieją się strażacy.
Aspirant Piotr Jach wspomina jeszcze jedną akcję, która na pozór wygląda komicznie, ale jej skutki były bardzo dotkliwe dla sprawcy. – Pewien pan postanowił wypalać trawę, ale zasłabł zaraz po wznieceniu ognia. Przechodnie odciągnęli go od płomieni. Nie mieli jednak dość siły i przesuwali go co chwilę, gdy ogień dotykał już jego stóp. Wszystko skończyło się dość mocnym ich poparzeniem – mówi strażak.
***
Kieleccy strażacy zgodnie twierdzą, że w ich pracy nie można się nudzić. Czasem bywa śmiesznie, czasem dziwnie, ale najczęściej jest dramatycznie. Choć muszą oswoić się z widokiem śmierci, to mówią, że nie sposób się na nią znieczulić. Najważniejsze jest jednak to, że w trudnych chwilach mogą liczyć na wzajemne wsparcie.
Piotr Wójcik