PUBLICYSTYKA
Gwiazdka z nieba
Wybraliśmy się z żoną po świąteczne prezenty. Oczywiście bez trudu znaleźliśmy to, co chcieliśmy kupić. Gdy sobie stałem przy kolejnej kasie, przypomniało mi się, jak bodaj przed świętami w 1982 roku próbowaliśmy z moim bratem ciotecznym kupić naszemu dziadkowi podarunek pod choinkę. Złaziliśmy całe miasto w poszukiwaniu choćby flakonika jakiejś porządnej wody kolońskiej czy innego kosmetyku – bezskutecznie. Nie udało nam się też kupić obowiązkowych w takich przypadkach portfela, ciepłych skarpetek lub szalika. W końcu, zdesperowani, nabyliśmy jakiegoś szkaradnego misia o dekadenckim pysku, bo dosłownie nic innego nie było. Nasz dziadek na jego widok udał entuzjazm. Piszę „udał”, bo jestem święcie przekonany, że czegoś tak odrażającego, jak ów zwierz, w życiu nie dostał na Gwiazdkę.
Wspominam to wydarzenie oczywiście z nostalgią, bo w odróżnieniu od dzisiejszych czasów – w których po towar wystarczy sięgnąć – tamte, w których brakowało wszystkiego, miały swój wielki urok. Polegał on na tym, że człowiek doceniał to, co zdobył z takim trudem, zupełnie jakby sięgnął po gwiazdkę z nieba. Pamiętam na przykład moje z kolegami niedzielne eskapady na warszawski pchli targ „Perski” w poszukiwaniu książek, których nie uświadczyłeś na rynku. To tam kupiłem za jakieś gigantyczne pieniądze pierwsze wydanie Stu lat samotności Marqueza, Mistrza i Małgorzatę Bułhkowa oraz monografię legendarnego batalionu „Parasol”. Mam te książki do dziś i chociaż zaczytane okrutnie i kartki wypadają, nie zamieniłbym ich na nowe, które mogę znaleźć bez trudu w pierwszej lepszej księgarni.
To samo dotyczyło muzyki. Przypominam sobie moje niecierpliwe oczekiwanie na kultową dziś płytę Pink Floyd „The Wall”. Takie rzeczy puszczał wtedy tylko Piotr Kaczkowski w radiowej „Trójce”. Na dwa tygodnie wcześniej miałem przygotowaną wyjątkową, bo kupioną w „Peweksie”, kasetę magnetofonową i nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy prezenter zapowiedział krążek, a ja wcisnąłem klawisz nagrywania w moim małym „Grundigu”. Dziś mogę wejść na moje konto w serwisie Spotify i posłuchać czego chcę i gdzie chcę. Nawet nie muszę być w domu, wystarczy, że mam przy sobie telefon z dostępem do Internetu.
Podobnie rzecz się miała z filmami. Nie istniały kasety wideo, więc do kina chodziło się po kilka razy. W ten sposób zaliczyłem ośmiokrotnie „Butcha Cassidy i Sundance Kida” oraz siedmiokrotnie „Hair” i „Czas Apokalipsy”. Wszystkie głównie na wagarach. Na początku lat 90. wcale nie było różowiej, ale pojawiły się magnetowidy, więc nagrywałem z telewizji na kasety cykl „Sto filmów na stulecie kina” i kląłem jak szewc, gdy okazało się, że wyłączyli prąd w trakcie bodaj „Ojca chrzestnego”. Teraz wystarczy kupić DVD w Internecie, być abonentem na przykład „Netflixa” lub – jeśli ktoś nie ma specjalnych oporów moralnych – ściągnąć tytuł z Sieci.
Dożyliśmy więc czasów, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
Ale czy nam z tym lepiej?
Tomasz Natkaniec