PUBLICYSTYKA
Granaty dla partyzantów
Wszyscy wiemy, że przed wybuchem II wojny światowej Kielce bronią stały. Kiedy więc przyszło nam walczyć z okupantem niemieckim, kielczanie stawali na głowie, by zdobyć uzbrojenie, które przecież mieli dosłownie pod nosem.
„Granat”, „Ludwików” i inne zakłady produkcyjne znajdowały się pod specjalnym niemieckim nadzorem od pierwszych dni wojny. Mimo to zaopatrywały oddziały partyzanckie w broń. Robotnicy „Ludwikowa” produkowali granaty ręczne, które po wyposażeniu w pochodzące z „Granatu” spłonki i materiał wybuchowy trafiały do lasu. Ta produkcja była bardzo niebezpieczna, wymagała też skomplikowanej technologii i umiejętności.
Granaty dla „Ponurego”
We wrześniu 1942 r. Antoni Pęczkiewicz, kolejarz z Kielc i członek AK o pseudonimie „Rodak”, w porozumieniu z dowództwem okręgu kieleckiego rozpoczął produkcję granatów. Jego syn, Zbigniew Pęczkiewicz, pracował w Ludwikowie. Tam zorganizował grupę pracowników magazynów, których wtajemniczył w plan. Projekt techniczny granatu zrobił sam Antoni Pęczkiewicz. Zbigniew z Marianem Spychajem wykonali odlew, oczywiście w obstawionym Niemcami „Ludwikowie”. Ciekawe, że do tych odlewów używali złomu czcionki drukarskiej.
Niemal natychmiast ruszyła tajna produkcja "ołowianek”, granatów z gładkim czerepem. Konspiratorzy nieustannie pracowali nad ich udoskonaleniem. Z czerepa zamykanego kapslem wystawał lont, wewnątrz znajdował się zapalnik, jednak często zdarzało się, że lont ulegał zniszczeniu i wtedy granat nie wybuchał. Dlatego na przełomie 1942 i 1943 roku pojawił się nowy typ granatu, tak zwana „wolnościówka” różniąca się nieco od poprzednika istotnymi szczegółami: czerep miał ponacinaną powierzchnię, co powodowało, że granat łatwiej rozrywał się i miał większą siłę rażenia. Poza tym konstruktorzy udoskonalili rdzeń odlewniczy, przez co zmalał ciężar.
W produkcję zaangażowana była cała konspiracyjna sieć. Partyzanci zaopatrywali Pęczkiewiczów w potrzebne materiały i uczestniczyli w próbach. A gotowe wyroby trafiały między innymi do oddziału Ponurego.
30 tysięcy naboi
Tymczasem wiosną 1943 r. łączniczka Danuta Barańska „Baśka” przywiozła sto sztuk zapalników wykonanych w konspiracji w Warszawie. Miały one już łyżkę z zawleczką i działały na zasadzie ogólnie stosowanej przy produkcji granatów. Nad projektem technicznym wersji z wykorzystaniem zapalników z Warszawy pracował inżynier Michał Dąbrowski z Suchedniowa. Ale do ich produkcji nie doszło, bo zaczęło się robić gorąco. Niemcy chwycili jakiś trop i konspiracyjną produkcję w „Ludwikowie” trzeba było przerwać.
Ale nie produkcję broni. Jak podają w swojej publikacji „Kielce w latach niemieckiej okupacji 1939–1945” profesorowie Adam Massalski i Stanisław Meducki, ten sam zespół zajął się w „Ludwikowie” scalaniem amunicji i naprawą broni. Antoni Pęczkiewicz został łącznikiem pomiędzy „Hasagiem” w Skarżysku a „Ludwikowem” w Kielcach. Pomagał mu Olgierd Wiszniewski. Przywozili pociski i łuski nabojów, które trzeba było naładować prochem. Gotową amunicję odbierał cały sztab ludzi: Bronisław Sieńczyk, Halina Cybulska, Tadeusz Maliszewski „Łoś”, Marian Maksym „Max” i Eugeniusz Raczyński. Rozwozili ją do oddziałów partyzanckich. Szacuje się, że nieformalna grupa w „Ludwikowie” do końca 1943 r. scaliła ponad 30 tys. naboi 9 mm.
Granaty według przedwojennych wzorów wytwarzano także w fabryce w Białogonie. Formiarz Zygmunt Chłopek odlewał je w tajemnicy w tamtejszej odlewni, a Zygmunt Firlej „Ryba” dostarczał do oddziałów partyzanckich.
Liczne kamieniołomy na Kielecczyźnie ułatwiały zdobycie materiałów do produkcji broni. W kamieniołomach Ślichowice i Czarnów nadwyżki amonitu – materiału wybuchowego używanego do prac strzałowych – pracowinicy przekazywali partyzantom. Zaufani skalnicy za każdym razem brali trochę więcej materiału niż zużywali. Była to zorganizowana akcja, którą kierowali inż. Czesław Łętowski i Bolesław Kunicki. Jednorazowo przekazywali oddziałom partyzanckim od kilku do kilkudziesięciu kilogramów amonitu, także lont i spłonki.
Kielczanie organizowali akcje rodem z filmu fabularnego. Za plecami Niemców potrafili na przykład dostarczyć partyzantom cały wagon trotylu. W połowie 1944 r. do „Społem” w Kielcach przywieziono 18 ogromnych skrzyń z napisem „Karsan” – tak nazywał się środek do zabezpieczania ziemniaków przed gniciem. Oczywiście w środku był trotyl. W zakładzie działał oddział AK pod dowództwem Albina Lanckorońskiego. Jego członkowie przewieźli skrzynie do dawnego browaru Karscha przy ulicy Ogrodowej, w którym wcześniej ukryli metalowe puszki po płynie do czyszczenia metalu. Załatwili zapalniki wytwarzane konspiracyjnie w „Granacie” i produkcja granatów zaczepnych ruszyła pełną parą.
Pod specjalnym nadzorem był „Granat”, ale żadne niemieckie kontrole ani groźby i kary nie działały. Silny ruch oporu i nieustraszeni ludzie przez całą okupację wynosili broń i amunicję dla partyzantów. Nic ich nie powstrzymywało.
Dorota Kosierkiewicz