PUBLICYSTYKA
Czerwone światło dla szkół jazdy
Zauważyli Państwo, że po kieleckich ulicach porusza się znacznie mniej samochodów z literką „L” na dachu? To nie przypadek. Coraz mniej osób decyduje się na naukę jazdy, a sytuacja ośrodków szkolących kierowców pogarsza się z każdym miesiącem. Jest tak źle, że niektórzy już zdecydowali o zawieszeniu działalności, inni biorą to poważnie pod uwagę. – Sytuacja jest naprawdę tragiczna – przekonują kieleccy instruktorzy.
Jeszcze w ubiegłym roku w Kielcach funkcjonowały 53 szkoły jazdy. Dzisiaj jest ich tylko 37. Walki o kursantów nie wytrzymują zwłaszcza małe ośrodki, często prowadzone przez jedną osobę. Ale te duże również nie mają łatwo. Pustki widać też w siedzibie Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego. – Z naszych szacunków wynika, że w porównaniu z ubiegłym rokiem liczba chętnych do zdawania egzaminu spadła o 25 procent – informuje Czesław Dawid, dyrektor WORD-u w Kielcach.
Tymczasem to właśnie w tej instytucji wielu właścicieli szkół jazdy dopatruje się przyczyn trudnej sytuacji. Ale nie tylko, bo negatywnych czynników jest znacznie więcej.
Teoretycznie trudniej
Pierwszy cios w serce szkół jazdy został zadany w połowie ubiegłego roku. - WORD doprowadził do wymiany samochodów, teraz egzaminowani poruszają się toyotami. To nadszarpnęło finanse wszystkich szkół. Te pojazdy kosztują 50 tysięcy złotych, a to bardzo dużo. Do dzisiaj jednak nie wiem, w czym są lepsze od opli corsa, które spełniały wszystkie warunki konieczne do nauki, a przy tym były tańsze o 20 tysięcy. Dyrekcja WORD-u tłumaczy, że prawo jazdy robi się nie na toyotę, lecz na kategorię B i szkoły nie musiały zmieniać floty. W takim razie chciałbym, żeby te osoby spróbowały założyć szkołę z innymi pojazdami niż te, którymi kandydaci poruszają się na egzaminach. Wtedy chętnych do nauki mielibyśmy jeszcze mniej, o ile w ogóle ktoś by się zdecydował do nas przyjść – tłumaczy Jarosław Ozga, właściciel szkoły jazdy „Speed”.
Drugie uderzenie nastąpiło kilka miesięcy później. W styczniu tego roku zmieniono przepisy dotyczące egzaminów teoretycznych. Pojawiła się nowa baza pytań, złożona z aż trzech tysięcy zagadnień. W dodatku tylko część z nich jest jawna. To nie wszystko. Wcześniej kandydaci musieli odpowiedzieć na 18 spośród 400 znanych pytań. Teraz jest ich więcej – 32, a egzaminowani mają mniej czasu na zastanowienie.
Efekty były druzgocące - liczba osób, które radziły sobie z nowymi wymaganiami, wynosiła raptem kilkanaście procent. Dzisiaj jest nieco lepiej, ale wyniki wciąż nie zachwycają. – W tym roku przeprowadziliśmy blisko 25 tys. egzaminów teoretycznych, a ich zdawalność wynosi 38,2 procent - mówi Czesław Dawid. To niewiele więcej niż w przypadku egzaminów praktycznych, które zawsze sprawiały kursantom większe problemy. Ich zdawalność w tym roku wynosi 30,2 procent.
Pytania są tajne
W ostatnich tygodniach nie tylko w Kielcach, ale w całym kraju pojawiła się plotka o tym, że od nowego roku w życie wejdą nowe, łatwiejsze przepisy. Część przyszłych kierowców właśnie z tego powodu odwleka rozpoczęcie nauki. To jednak nie do końca prawda. Zmiany nie będą aż tak znaczące. Dzisiaj na rynku funkcjonują dwie oddzielne bazy pytań, przygotowane przez Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych oraz Instytut Transportu Samochodowego. Według najnowszego, nieoficjalnego projektu, bazy mają zostać połączone, większa część pytań ujawniona, a niektóre wyrzucone całkowicie. Zwłaszcza te najbardziej kontrowersyjne.
- Dla przykładu, dzisiaj kandydaci muszą wiedzieć, jakie wymiary ma tablica rejestracyjna lub jaka jest długość drążka do zmiany biegów. To absurdalne. Takie rzeczy powinien znać diagnosta, a nie kursant, bo w żaden sposób nie wpływa to na jego bezpieczeństwo jazdy – mówi Jarosław Ozga.
Bez wątpienia jednak proponowane innowacje – mimo że niezbyt duże - pomogłyby zdającym. - To też ważna informacja dla nas. Dzięki znanym pytaniom, będziemy wiedzieli na co kłaść szczególny nacisk na wykładach, żeby przyszli kierowcy nie mieli problemów z zaliczeniem egzaminu. Dzisiaj wiedzę zdobywają w poszatkowany sposób – część informacji uzyskują u nas, reszty szukają w Internecie, a najbardziej ambitni zaglądają do Kodeksu Ruchu Drogowego. To oznacza, że nawet ci, którzy naprawdę chcą się wszystkiego nauczyć, mają z tym poważne trudności – podkreśla Michał Misztal, właściciel Szkoły Jazdy Korona MM.
Zima będzie fatalna
Duże znaczenie ma też niż demograficzny, bo to właśnie młodzi ludzie od lat stanowili największą grupę kursantów. - To prawda, lecz jestem zdania, że z tym problemem byśmy sobie jakoś poradzili. Niestety, zbyt dużo złych rzeczy dotknęło nas w ciągu ostatniego półtora roku. Dzisiaj, żeby utrzymać płynność finansową, powinniśmy mieć 12-15 kursantów miesięcznie. Mamy ich 5-7. A przecież w ubiegłym roku, gdy przeżywaliśmy boom, chwilami było ich nawet 25! Kupowałem nowe auta, zwiększałem załogę. Wtedy zatrudniałem 12 pracowników, dzisiaj łącznie ze mną jest 6 instruktorów. Wtedy jeździliśmy 8 samochodami, dzisiaj ledwo trzema... Wszystko się zmieniło – mówi Misztal.
- Coraz trudniej utrzymać się na rynku. Ludzi ubywa, a koszty są takie same, albo nawet wyższe, bo zdrożała chociażby energia. Dzisiaj właściwie mogę powiedzieć, że pracuję na rachunki, a czasem też dokładam ze swoich pieniędzy do interesu – potwierdza Ozga. Dlatego nawet ci, którzy cieszą się dobrą opinią na rynku, poważnie zastanawiają się nad swoją przyszłością. Zwłaszcza, że zbliża się zima, a ta pora roku zawsze – nawet wtedy, gdy szkoły jazdy na brak zainteresowania nie narzekały – oznaczała potężny spadek liczby kursantów.
- Szkoda mi tego wszystkiego, bo włożyłem w szkołę dużo zdrowia i serca. Pomagała rodzina, przyjaciele. Nawiązaliśmy współpracę z Koroną Kielce, i po mieście jeżdżą żółto-czerwone, klubowe samochody. To na pewno miły obrazek. Ale muszę patrzeć w przyszłość realnie. Daję sobie pół roku. Jeżeli do czerwca sytuacja się nie poprawi, to chyba trzeba będzie uciekać z rynku – mówi właściciel szkoły jazdy Korona MM. A wtedy znak „STOP” nabierze nowego znaczenia.
Tomasz Porębski