PUBLICYSTYKA
Cudowny okres
Pan Krzysztof wspomina, że jeszcze przez jakiś czas po transformacji ustrojowej miał pracę. – Robiliśmy remonty. Potem przyszła prywatyzacja, wolny rynek i konkurencja w branży. Przedsiębiorstwo w końcu nam zamknęli, a ja zostałem bezrobotnym – opowiada. – Odłożyłem jednak trochę dolarów. Wtedy jeszcze były w dobrej cenie. Resztę dorobiłem za granicą, no i postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. To nie był jakiś cudowny biznes, żadna korporacja, żadna spółka akcyjna. Mała gastronomia. Pewnie nie pamięta pan tamtych czasów… Wtedy jeszcze takie rzeczy stanowiły nowość. Czego się nie otworzyło, to było skazane na sukces. Zyski szły na dwie rodziny, moją i wspólnika.
Dobra passa trwała kilka ładnych lat. Pan Krzysztof większość zarobionych pieniędzy inwestował w firmę. Planował powiększyć lokal i wyremontować go tak, żeby był inny niż reszta gastronomicznej szarzyzny lat 90. Miał nawet na oku kilkuletniego fiata cinquecento: – Planowałem wprowadzić usługę dowozu jedzenia pod wskazany adres… Wtedy jeszcze mało kto o tym w ogóle myślał. Tylko że w kasie ciągle brakowało pieniędzy. Ja brałem dla siebie tylko tyle, ile było mnie i rodzinie potrzeba na skromne życie. Wspólnik jeździł na wycieczki, kupował sobie do domu drogi sprzęt elektroniczny. On jeździł sprowadzonym z Niemiec audi, a ja dłubałem bez przerwy w rozsypującej się ładzie.
Stracone marzenia
W końcu trzeba było ratować biznes. Bank przyznał kredyt i Krzysztof jakoś postawił firmę na nogi. Kiedy wydawało się, że jest szansa na wyjście z opresji, pojawił się nowy problem. Znacznie poważniejszy – zachodni kapitał.
– Ludzie pobiegli do reklamowanych w telewizji domków z kolorowym klaunem witającym gości od progu, zwłaszcza tych najmłodszych. Interes upadł bardzo szybko. Zostały tylko raty kredytu – opowiada mężczyzna.
Pan Krzysztof powiedział sobie, że nie ma się co załamywać. Przecież dużo umie. W pojedynkę wyremontował dom, potrafi kłaść płytki, zna się trochę na mechanice. Przecież potrzeba ludzi mających fach w ręku. Zderzenie z rzeczywistością było jednak brutalne: – Nie miałem udokumentowanych kwalifikacji. Pracodawcy potrzebowali młodych, ale z doświadczeniem, no i tytułem, chociażby technika. A ja nie byłem ani majstrem, ani murarzem, ani mechanikiem. Z pośredniaka wychodziłem najpierw z kwitkiem i zasiłkiem, a potem już tylko z kwitkiem.
Brak perspektyw
Łapał się różnych zajęć. Trochę stróżował, trochę pomagał na budowie, coś pospawał – oczywiście na czarno. O jakiejkolwiek umowie nie było mowy i tak jest do dziś. Do urzędu przychodzi tylko dlatego, że dzięki temu ma przynajmniej ubezpieczenie, może chodzić do lekarza. Od lat cierpi bowiem na cukrzycę, a ciężka praca przyprawiła go o problemy z kręgosłupem. – Lekarz kazał mi iść na operację… Tylko z czego ja będę potem żył? Jak nie przychodzę do roboty, to po prostu nie zarabiam. Nie stać mnie na luksus zwolnienia. Starałem się nawet o rentę. Stwierdzili, że jestem zdrów jak ryba – żali się. – Pomoc urzędu w znalezieniu dla mnie zajęcia ogranicza się z kolei do tego, że muszę co jakiś czas przyjść, przejrzeć oferty, podpisać się, a potem wyjść z podkulonym ogonem. Rynek pracy mnie nie chce…
Mężczyzna zamyśla się: – Rynek mało kogo chce. Syn jeździ za robotą po całym kraju, córka codziennie podróżuje po kilkadziesiąt kilometrów i rzadko kiedy wraca do domu wcześniej niż późnym wieczorem. Musi brać nadgodziny, żeby jakoś związać koniec z końcem. Szanuje dziewczyna tę pracę, stara się. W końcu szukała jej przez ponad rok po obronie magisterki… I jak tu się dziwić tym, którzy uciekają za granicę? Sam bym pojechał bez zastanowienia, gdyby tylko zdrowie dopisywało – podsumowuje, spogląda na drzwi i gorzko się uśmiecha.
– Wchodzę. Zobaczymy, co dla mnie dziś wyszykowali. Może cud jakiś mi się tam przydarzy. Taka oferta, że poszukują dojrzałego mężczyzny z doświadczeniem życiowym, niekoniecznie zdrowego, bez tytułu naukowego. Tak, to byłby cud – nie kryje sarkazmu.
Powoli wstaje z krzesła i ciężkim krokiem rusza do pokoju. Wychodzi po krótkiej chwili: – Mówią o mnie „złota rączka”. Wychodzi na to, że złoto bardzo straciło na wartości.
Piotr Wójcik