PUBLICYSTYKA
Clinton czy Trump?
Moja znajoma mieszkająca w Phoenix w Arizonie najchętniej nie głosowałaby w ten wtorek na Donalda Trumpa, ale nie ma wielkiego wyboru. Hillary Clinton jest – jej zdaniem – dużo gorsza. Najchętniej poparłaby kogoś takiego, jak szeryf jej stanu, znany w USA twardziel Joe Arpaio, który na bramie znanego z rygoru więzienia, pozbawionego siłowni, kręgielni i telewizorów z tysiącem kanałów dla uciechy więźniów, kazał powiesić napis: „Nikt was tu nie zapraszał”. Ale Arpaio nie startuje, startuje Trump.
Podobny problem co moja znajoma ma bardzo wielu z tych, którzy pójdą głosować na miliardera. Zupełnie jak Lech Wałęsa – nie chcą, ale muszą, bo Hillary Clinton to zło wcielone, lewaczka, nie dość że uwikłana w afery, o których rozpisują się amerykańskie prawicowe media, to jeszcze kłamczucha i zagorzała zwolenniczka prawa do aborcji nawet w ósmym miesiącu ciąży. Co prawda jej pozycję mocno podkopała informacja, że w debacie z Bernie Sandersem znała pytania podrzucone przez uczynną dziennikarkę CNN. Słupki skoczyły jej na łeb na szyję i na tydzień przed wyborami to Trump ma przewagę.
Tylko z czego się tu cieszyć, skoro ta kampania wyborcza – jak twierdzi moja znajoma – podzieliła Amerykanów jak nigdy. Są niczym dwa zwalczające się dzikie plemiona, zupełnie jak w Polsce zwolennicy PO i PiS. Podobieństw jest zresztą więcej. Weźmy chociaż brutalizację kampanii. Najlepszym przykładem są debaty prezydenckie Trumpa i Clinton. Kiedyś kandydaci merytorycznie mówili o swych planach na przyszłość, rzadko kiedy atakowali adwersarza. Według mojej znajomej te proporcje były jak 80 do 20. Dziś są dokładnie odwrotne. Kłamstwa, brutalny język, chwyty poniżej pasa, nieustanne wchodzenie sobie w słowo – tak wyglądały tegoroczne debaty. Amerykanie odetchnęli z ulgą, gdy na pytanie, co pretendenci cenią w sobie nawzajem, obydwojgu udało się znaleźć jakieś zalety u przeciwnika.
Moja znajoma zauważa, że przy boku Trumpa jest łebski facet, Rudi Giuliani, były burmistrz Nowego Jorku, który wraz z szefem nowojorskiej policji Williamem Brattonem zamienił Big Apple w miasto aniołów. Jeżeli ktoś z taką charyzmą i dorobkiem popiera Trumpa i stoi przy nim murem, to może Trump nie jest taki straszny, i tylko przyprawiają mu gębę kumpla Putina. Tak czy inaczej, trzeba głosować na Trumpa. Obiecał, że zbuduje mur na granicy z Meksykiem, a moja znajoma ma do niej zaledwie osiem kilometrów i wie, co znaczy najazd hordy emigrantów.
W Trumpie ostatnia nadzieja. Bo Clinton… Szkoda słów… - mówi.
Tomasz Natkaniec