PUBLICYSTYKA
Byłem w Afganistanie
Rozmowa ze starszym szeregowym Krzysztofem Michałkiewiczem z Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych w Kielcach.
- Uczestniczył pan w kilku misjach wojskowych...
- Jako kierowca byłem w Kosowie i trzy razy w Afganistanie. Pierwszy raz na przełomie 2007 i 2008 roku, drugi - na siódmej zmianie od marca do listopada 2010 roku, a trzeci raz uczestniczyłem w trzynastej zmianie w 2013 roku.
- Jakie było pana pierwsze zetknięcie z Afganistanem?
- Spodziewałem się tego, co tam zobaczyłem, bo interesowałem się tym krajem. Jednak parę rzeczy mnie zaskoczyło. Gdyby z tamtejszych dróg zniknęły nagle motocykle i samochody, w ich wsiach moglibyśmy kręcić filmy z czasów biblijnych. Trochę więcej cywilizacji jest w mieście Ghazni.
- Jak ludność cywilna odnosiła się do naszych żołnierzy?
- Oni wiedzieli, że niczego im nie niszczymy. Niczego nie robimy na siłę. Czuli się bezpiecznie, bo nasza obecność powodowała, że aktywność rebeliantów w danym rejonie zdecydowanie spadała. Ci ludzie nie byli już dzięki nam okradani, bici i gwałceni.
- Jak wyglądała walka z rebeliantami?
- Z ich strony jak typowa partyzantka. Żadnego otwartego działania zbrojnego, wymiany ognia w otwartym polu, bo wiadomo, że człowiek wyposażony w karabin lub granatnik ręczny nie jest w stanie takiej prowadzić. Oni działali wyłącznie z zaskoczenia.
- Jakieś przykłady?
- Kopali tunel pod ziemią i wyskakiwał z niego człowiek z bronią. Oddawał kilka strzałów i chował się. Nie mogliśmy go zidentyfikować. Kilka metrów dalej wyskakiwał ten sam lub inny i sytuacja powtarzała się. Każde zabudowanie, zagajnik były dla nas zagrożeniem, bo tam mógł się kryć rebeliant. Do tego dochodziły miny – pułapki, bardzo trudne do wykrycia. Na ostatniej zmianie dużo pomagali nam Amerykanie, którzy mieli specjalną kompanię do oczyszczania dróg z ładunków wybuchowych. Ale cóż, oni je czyścili, a na drugi dzień były zakłądane od nowa. Liczyliśmy więc na naszych saperów, którzy działali przed patrolem. Unikaliśmy także schematów. Nie mogliśmy robić czegoś dwa lub trzy razy tak samo, bo wróg mógł nas obserwować i przewidzieć, jak się zachowamy. Wciąż zmienialiśmy metody działania i to nas ratowało.
- Czy może pan opowiedzieć o szczególnie niebezpiecznej sytuacji na misjach?
- Niezwykle groźne były ostrzały bazy. Najwięcej pojedynczych zanotowaliśmy na siódmej zmianie, ale najpoważniejszy zdarzył się na trzynastej, pamiętnego 28 sierpnia. O nim wszyscy piszą, więc mogę opowiedzieć coś więcej. Wtedy nastąpił wybuch samochodu pułapki, na szczęście tylko jednego, bo drugi nie zdążył dojechać. Zaatakowano nas z trzech stron: nastąpił ostrzał moździerzowy z ręcznych granatników, z ręcznych rakiet i karabinów maszynowych. Szedłem wtedy na służbę na jednej z wież, tak zwanym „dragonie”. Kiedy doszło do wybuchu, podmuch był tak mocny, że będąc 250 metrów od miejsca eksplozji, rzucił mnie na ziemię. Powstał wielki tuman kurzu. Dopiero kiedy opadł, mogłem zorientować się, którędy dojść na wieżę. Miałem niebywałe szczęście. Zawsze chodziłem po prawej stronie. Wtedy, nie wiadomo dlaczego, przeszedłem na lewą. Bezwiednie zmieniłem swoje przyzwyczajenie. To mi uratowało życie.
- Co się czuje po takim zdarzeniu?
- Nic. Nie bałem się. Przychodzi błogi spokój i myśli się tylko o sprzęcie: czy będzie działał i nie zawiedzie. Byłem nawet zdziwiony swoją reakcją na tę sytuację. W czasie tych trzech misji uczestniczyłem w ponad 400 patrolach. Wyjeżdżając z bazy, miałem spokój. To chyba też kwestia wiary: odmówiłem kilka „zdrowasiek”, poprosiłem Pana Boga o dobry patrol, o szczęśliwy powrót. To pomagało.
- Co według pana udało się zrobić polskim żołnierzom w Afganistanie?
- Na pewno zwiększyć świadomość tamtejszej ludności. Czasami pomoc medyczna, którą organizowaliśmy, podnosiła ich wiedzę. Dowiadywali się, że są lekarze, którzy kompetentnie mogą pomóc poprawić zdrowie, a nawet uratować życie, że są tabletki, zastrzyki, a nie znachor we wsi, który leczy zaklęciami.
- Jakie doświadczenie z tej misji nabyło wojsko?
- Bezcenne dla wszystkich żołnierzy od samej góry, przez wszystkie szczeble dowodzenia, do szeregowego żołnierza. Nie będąc w warunkach bojowych, nie jesteśmy się w stanie sprawdzić i nauczyć tego, czego nauczyliśmy się w Afganistanie. Nigdy nie moglibyśmy wypróbować sprzętu i siebie w sytuacji zagrożenia. Nawet najbardziej realistyczne ćwiczenia nie oddadzą tego, co dzieje się na prawdziwym froncie.
- Jak taka misja wpływa na życie po powrocie?
- Wyjazd i stres z nim związany coś tam zostawia w świadomości. Człowiek staje się bardziej impulsywny. I niestety zmniejsza się kontakt z rodziną, z synem. Mój ma teraz 15 lat.
- Jest pan dla niego bohaterem?
- Czy ja wiem? (śmiech). To już zostawiam jego opinii.
- Warto było jechać?
- Warto. Jestem żołnierzem, a moim zadaniem jest bronić Ojczyzny.
- W Afganistanie też się broni Polski?
- Jesteśmy jedną wspólną Ojczyzną. Wykonujemy zadania z ramienia NATO i ONZ. Musimy to sobie uświadomić. Dla wszystkich poległych – Chwała Bohaterom i szacunek dla rannych.
- Dziękuję za rozmowę.
Katarzyna Bernat
Więcej w audycji „Temat do rozmowy” w czwartek 18 i 25 października godz. 20. Radio eM Kielce.