PUBLICYSTYKA
Adios, Barca…
Jak to ktoś znakomicie ujął: piłka nożna to nie jest kwestia życia i śmierci. To coś znacznie poważniejszego. Dlatego pokornie przepraszam wierne czytelniczki tych topornych felietonów: moją Mamę, moją nieocenioną teściową, a także jej serdeczną przyjaciółkę, panią Machnikową, oraz wszystkich innych, którzy nie interesują się futbolem, bo ten felieton będzie właśnie o nim.
We wtorek wieczór moja ukochana Barcelona przegrała w Rzymie z Romą 0:3 i nie awansowała do półfinału Ligi Mistrzów. Gdy wybrzmiał ostatni gwizdek, poczułem się jak ojciec, którego zdradziły własne dzieci. Bo miłość do katalońskiego klubu jest w naszej rodzinie najwyraźniej genetyczna: oprócz mnie kibicuje jej mój Tato i oczywiście mój syn Piotrek – on dołączył do socios, czyli fanów Barcy, mając chyba osiem lat, a gdy dwa lata później zasiadł na trybunach Camp Nou, wyglądał, jakby chciał powtórzyć za Juliuszem Cezarem: „Veni, vidi, vici”. Gdy przed kilku laty oglądaliśmy obydwaj półfinał Barcelony z Chelsea, a Andres Iniesta genialnym strzałem w okienko w doliczonym czasie gry rozstrzygnął o awansie, darliśmy się tak, że wracająca do domu moja żona słyszała nas na dworze. Mówiąc nawiasem, to uwielbienie katalońskiego klubu jest w moim przypadku dziwne. Jako konserwatysta powinienem raczej kibicować Realowi Madryt (który dzień później także o mało nie odpadł po niesamowitym meczu) będącemu bliżej prawicy niż lewicy i nie na darmo noszącemu nazwę „Królewscy”. Ale jak wiadomo serce nie sługa i nic na to nie poradzę.
No więc poczułem się w ten wtorkowy wieczór zdradzony, oszukany i okpiony, bo moja drużyna, prowadząc w dwumeczu po pierwszym spotkaniu aż 4:1, wyszła na boisko i zachowywała się jak jedenaście primadonn, dla których jest oczywiste, że po spektaklu zostaną obsypane deszczem róż. Grali jak nogi, nic im się nie kleiło, Roma ich spacyfikowała i niemal nie wychodziła z ich połowy. Aż trudno było uwierzyć, że klub, który ma w swym składzie takie gwiazdy i w tym sezonie nie przegrał w lidze meczu, dał się tak zdominować. Gdy stracił drugą bramkę, złowrogi cień położył się na mym sercu. Po trzecim golu zostało jeszcze sześć minut nadziei, ale i ta w końcu umarła po ostatnim gwizdku.
Z tego smutku nie mogłem usnąć. Przewracałem się z boku na bok, aż nagle odezwał się w mej głowie jakiś drwiący głos: „Ty stary koniu! Jak ci nie wstyd?! Jesteś po pięćdziesiątce, masz już wnuczkę i bliżej ci niż dalej, a zachowujesz się jak dziecko! To tylko sport, głąbie! Raz się wygrywa, raz przegrywa, nie rozumiesz tego?! Weź się w garść, bo jutro trzeba iść do roboty i skończyć gazetę, a nie mazać się jak jakiś rozkapryszony gówniarz! I machnij na nich ręką, bo są ważniejsze sprawy niż Barcelona!”.
Nie wiem, czyj to był głos, ale na pewno nie mój.
Jakoś zbiorę się w sobie, przełknę tę hańbiącą porażkę i pójdę dalej.
W końcu piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci…
Tomasz Natkaniec