KULTURA
Recenzja: Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję
„Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję”, czyli krzyk zbuntowanego autora przeciwko nielegalności eutanazji, za którym czai się szczera, brutalna i intymna opowieść o miłości rodziny, a w szczególności głównego bohatera do ojca umierającego w potwornym cierpieniu. Tak jednym zdaniem mógłbym opisać najnowszą sztukę, którą obejrzałem z zaciekawieniem w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.
Reżyser Mateusz Pakuła relacjonuje kilka miesięcy z niezwykle przejmującej historii umierania „tatusia” od momentu diagnozy, która prawie zawsze w przypadku raka trzustki brzmi jak wyrok, do rodzinnego ostatniego pożegnania 60-letniego uznanego kieleckiego architekta. Ból i cierpienie ciągnące się jak dekady i tysiąclecia w życiu ojca i całej rodziny ukazane są bez cienia romantyzmu i ubrane w emocjonalne sceny, dialogi i rozważania. Pakuła niczego nie koloryzuje przedstawiając dziennik umierania własnego ojca. Dobiera do tego mocne, pełne wulgaryzmów środki wyrazu, które potęgują w widzu dramatyzm historii. Widz jest świadkiem świadectwa, w którym czułość i bliskość wobec umierającego przeplata się z gniewem, rozpaczą i w końcu bezradnością. A ta z kolei kieruje się w stronę sarkazmu i komedii. Mamy więc sceny, których autor bardzo sugestywnym językiem rysuje intymne, upadlające człowieka sytuacje, z których ta, w której ojciec i syn bezwiednie mażą się nawzajem „kupą” jest najbardziej symboliczna. I w pewnym sensie graniczna w ukazywaniu poświęcenia, oddania, empatii i miłości. Po jakimś czasie twórca historii i jej reżyser niejako obok opowieści o wpływie cierpienia na jego, ojca i całą rodzinę postanawia wygłosić… swój manifest polityczny i społeczny. I niestety przeplata się on potem w kolejnych scenach z umieraniem rodzica. Dowiadujemy się z niego, że Trzaskowski jest ok, a pisiory i bosaki już nie. Że Kościół katolicki i biskupi są be, a homoseksualne pary świetnie poradzą sobie z wychowaniem dzieci, że aborcja powinna być legalna, no i eutanazja też. W zasadzie zabrakło tylko jeszcze walki o oczyszczenie oceanów z plastiku, legalizacji marihuany i troski o wegetariańskie oraz wegańskie menu w restauracjach. A nie, to ostatnie akurat było. Więc można powiedzieć, że nuda i moda jeżeli chodzi o wykrzykiwanie przez młodych twórców swoich manifestów. W jakieś części społeczeństwa jest na to zapotrzebowanie, o czym świadczył śmiech publiczności. Niestety takie łopatologiczne obsikiwanie własnymi poglądami teatralnej sceny nie przysłuży się rzeczowej dyskusji na temat granic uporczywej terapii stosowanej w placówkach zdrowotnych i zakorzenionej w niektórych środowiskach. Szkoda, że tak. O tych sprawach trzeba dojrzale dyskutować i szukać dla nich rozwiązań. Tym bardziej, że z końcowych słów wynikało, że autorowi zależy na takiej dyskusji, nawet jeśli to był krzyk o nie dialog, a o natychmiastowe wprowadzenie eutanazji. Wolał jednak ogłosić światu komu kibicuje, jakby ktoś miał jakiekolwiek watpliwości, do którego plemienia w wojnie polsko-polskiej jest zapisany.
Historia osadzona jest w kieleckich realiach. Z tej perspektywy sztuka jest ważna dla społeczności lokalnej, tym bardziej, że ostrej krytyce poddane są poszczególne szpitale, oddziały lekarskie i konkretni lekarze. Dostaje się też pielęgniarkom, zakładowi pogrzebowemu i oczywiście… szpitalnemu kapelanowi. Trudno ocenić, czy narrator obarczony bolesnym doświadczeniem spotkał prawie wyłącznie kanalie na szpitalnych ścieżkach czy to tylko kolejne stereotypowe uproszczenie, które zastosował w swoim krzyku. W każdym razie, zarządzającym placówkami ochrony zdrowia spektakl może dać do myślenia na temat jakości ich pracy i bezdusznego stosowania procedur wobec rodziny umierającego pacjenta. A ta trwa z nim i współodczuwa do końca. Mimo wściekłości, goryczy, bezradności i pojawiających się dylematów czyni to też narrator. I jest to postawa piękna, szlachetna i bardzo ludzka, a nawet chciałbym powiedzieć chrześcijańska, co - tak nazwane - pewnie zbuntowany twórca, niespełna 40-latek mógłby odebrać jako atak na niego, ale nic już na to nie poradzi, że został dobrze wychowany w domu z takimi właśnie wartościami.
A jeśli już mowa o wspomnianej wyżej jakości, to koniecznie trzeba zauważyć znakomitą grę aktorską całego zespołu występującego na scenie Teatru Stefana Żeromskiego i sposób, w którym reżyser poprowadził opowieść. Niewątpliwie balansowanie na emocjach publiczności, która po przełknięciu większego kawałka bólu, trudu i rozpaczy otrzymywała niewielki deser zbudowany ze śmiesznych, a nawet bardzo śmiesznych fragmentów pomagała aktorom w wykreowaniu swoich postaci. W tej sprzyjającej im rzeczywistości scenicznej stworzyli kreacje wyraziste, ciekawe, poważne i zabawne zarazem. Na szczególne wyróżnienie zasługuje gra Szymona Mysłakowskiego, który czarował intonacją głosu i ruchami ciała wcielając się w role, a to babci, pielęgniarki, lekarza, księdza i w końcu pracownika zakładu pogrzebowego. Wejście na scenę Mysłakowskiego od razu włączało spektakl na kolejny wyższy bieg. Z roli łącznika pomiędzy tragedią i komedią dramatu wywiązał się doskonale. Pozostali główni aktorzy - Andrzej Plata i Jan Jurkowski - wcielający się w narratora historii oraz Wojciech Niemczyk, który zagrał umęczonego bólem ojca trzymali wysoki poziom kreacji. Szukanie słabych stron u aktorów byłby w zasadzie szukaniem na siłę, więc miłośnicy teatru mają w „Jak nie zabiłem swego ojca i jak bardzo tego żałuję” swoją ucztę. Andrzej Plata, choć nie dialoguje z publicznością bezpośrednio trzyma z nią niewidoczną nić porozumienia, która każe w momentach wzburzenia zacisnąć bardziej mięśnie i pięści, a w innych wyzwala szklące się oczy. Mam wrażenie , że zbudował to współodczuwanie ot tak, bez żadnego trudu i nie jest ono naciągane. Również postać odgrywana przez Jana Jurkowskiego raz po raz faluje na scenie, a to tonując emocje niepośpiesznym tembrem głosu, a to detonując bombę pełną wykrzyczanej goryczy lub złości. Również Wojciech Niemczyk, jako umierający ojciec trzymając przez większą część spektaklu dystans od czoła sceny, doskonale ukazuje co choroba i związane z nią cierpienie, ból, lęk czynią z pełnego życia i energii człowieka.
Dobrym kompanem czwórki wymienionych aktorów był cały czas przebywający na scenie Marcin Pakuła, który dbał o muzykę. Ta była doskonale dopasowana i dopełniła profesjonalizm sceniczny. Zresztą tak samo jak stonowana scenografia i kostiumy. Brawa dla Justyny Elminowskiej (scenografia i kostiumy) oraz Zuzanny Skolias, Antonina Skoliasa oraz Marcina Pakuły (muzyka).
Trudno jednoznacznie ocenić spektakl, który powstał w ramach kooperacji kieleckiego Teatru Stefana Żeromskiego oraz krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa, bo jak można wystawiać oceny dziennikowi umierania, który napisał autor resztkami tchnienia swojego ojca. Żałobę przeżywać każdy ma prawo tak jak tego chce i tak jak potrzebuje. A pytania, które pojawiają się w jej trakcie są zasadne. Drażni niewątpliwie walący niczym młot po głowie manifest polityczny reżysera. W getcie wyznawców podobnych idei będzie odebrany z poklaskiem, dla wielu innych zbuduje mur poprzez który trudno się porozumieć. Nie polecam w związku z tym wybranie się na spektakl wszystkim wrażliwym religijnie odbiorcom, którzy w wielu momentach mogą poczuć się obrażeni.
Spektakl jest za długi. A prawie wszystko co jest po scenie grającego Gipsy Kings jest pewnego rodzaju masłem maślanym i powtarzaniem haseł, które już wcześniej bez trudu można było odczytać. Gdyby odrzucić te powtórki i „politykę”, mielibyśmy ważne i ponadczasowe dzieło. Tymczasem dyskusja o uporczywej terapii, uldze w cierpieniu umierającym, wsparciu dla rodzin tracących bliskich, zgody lub niezgody na eutanazję w różnych sytuacjach pacjentów trwa i będzie trwać. Czy ten spektakl coś wniesie w tę dyskusję oprócz wrzaskliwego krzyku? To jest pytanie...
Piotr Michalec