KULTURA
Ciągle szukam
Rozmowa z Markiem Wawro, artystą plastykiem
– Święta Bożego Narodzenia są dla pana…
– …pamięcią dzieciństwa, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Rodzi się dziecko, które ma na imię Jezus Chrystus. Narodziny dziecka zawsze są piękne. To miłość, troska, nieporadność. A narodzenie Bożego Dziecka daje nam, katolikom, nadzieję na życie i perspektywę po śmierci. To najpiękniejszy dar, jaki możemy dostać. I te święta uzmysławiają nam, że jesteśmy w środku myślenia, co możemy dać drugiemu człowiekowi. A przecież tam, gdzieś, czeka na nas Bóg.
– Które zwyczaje są dla pana najważniejsze?
– Ciepło, klimat, bycie razem, wspomnienia domu rodzinnego, doświadczenie ciągłości pokoleń. Zwyczaje i symbole pomagają nam to zrozumieć. Boże Narodzenie pełne jest dziecinnych kolorów i uzmysławia nam, że rodzimy się dziećmi, by pod koniec życia znowu do dzieciństwa wrócić. A ilość potraw, choinka, prezenty są po to, by pokazać nam, po dziecięcemu, jak ważne są narodziny Bożego Dziecka.
– Kim jest Marek Wawro?
– Jestem artystą plastykiem, człowiekiem, który ma pasję. A ta pasja to twórczość – malarstwo, rysunek, grafika, fotografia. Miałem też mały flirt z artvideo, udało mi się zrobić film, co wpłynęło na moje myślenie o rzeczywistości.
– Zmienia pan techniki?
– Tak, często zmieniam narzędzia swojej pracy, szukam nowych środków wyrazu, bo zmusza mnie to do nowego myślenia. Lubię robić zdjęcia, są częścią mojej twórczości, dopowiedzeniem. Poza tym fotografia jest bodźcem do poznania, otwiera przestrzeń do malarskiej kreacji. Szukam takich środków, które najpełniej zdefiniowałyby rzeczywistość. I ta różnorodność technik podpowiada mi taki rodzaj wypowiedzi, która jest wieloznaczeniowa.
– Pana wystawy to performance. Współgrają w nich światło, obraz i dźwięk. To wynika z pana twórczej natury?
– Chyba tak. Gdy spojrzę wstecz, muszę przyznać, że sporo już tego było. Pierwszy raz wystawiałem 36 lat temu w Kielcach, w MPiK-u, tu, gdzie dziś jest Przystanek Historia. I dalej już poszło. Miałem ponad sto wystaw w kraju i za granicą. Nazywam moje prace „wynalazkami malarsko-graficzno-fotograficznymi". Dzięki nim nie nudzę się jako twórca. Cały czas czuję podniecenie, które owocuje kolejnymi obrazami. A ilość rzeczy do przemyślenia w jednym temacie jest tak wielka, że nie mogę skończyć na jednym obrazie. Robię więc kolejny i kolejny, szukając odpowiedzi w przestrzeni mentalnej. To piękne, że można mieć radość szukania, bo właśnie szukanie jest najpiękniejsze.
– Od kilkudziesięciu lat prowadzi pan malarskie rozważania w długich cyklach, obejmujących prace w różnych technikach: malarstwie olejnym, pastelu, tuszach, rysunku, serigrafii czy kolażu. Maluje pan na płótnie, jedwabiu, papierach, japońskiej bibułce czy metalowych blachach. Skąd się wzięły te cykle, tak charakterystyczne dla pana twórczości?
– To chyba wypływa z mojego gadulstwa. Multiplikuję te prace zmieniając szczegóły, ale zachowując je w tym samym klimacie. To poszukiwanie… Nigdy nie mogłem wyczerpać tematu. Do tego stopnia, że z czasem moje dzieła zaczęły z sobą korespondować, tworzyć całość. Nie tylko w sensie mentalnym; skręcałem je i pokazywałem jako całość. Moja twórczość to droga, podczas której zmieniają się obrazy. Jak za szybą samochodu.
– Droga z Buska do Kielc i z powrotem?
– Ta droga to moje życie. Urodziłem się w Busku i kocham to miasto. Ciągle do niego wracam i te powroty są ważne. Patrzę na zmieniający się krajobraz za szybą, nowe domy, ludzi… Tak szybko wszystko się zmienia, czas ucieka tak, jak migają pachołki przy drodze. Obrazy, które powstają w głowie, ślizgają się pod powiekami...
– Czerpał pan inspiracje z natury, ze świata. Ale prace z cyklu „Cube” to artystyczna opowieść o życiu, przeniesiona w wymiar świata sztuki. „Cube” to transpozycja pokoju, w którym pan tworzy.
– Mam swoje miejsca, nie uciekam od świata, ciągle noszę w sercu obraz góry obsypanej kwietniowymi kwiatami, ubłoconej drogi, popiołów obok mojego rodzinnego domu, letnich poranków w Skowronnie. Ale któregoś dnia otworzyłem okno, a tam wrzask i zgiełk. Musiałem je zamknąć i popatrzeć w głąb siebie. Tam szukam teraz inspiracji. Trzeba zamknąć oczy i zastanowić się, co wtedy widzimy. Ale to przychodzi z latami.
– Ktoś kiedyś powiedział, że Marek Wawro żyje sztuką, w sztuce i wszystko zamienia w sztukę.
– Może to i prawda. Po podstawówce pojechałem do bardzo fajnej szkoły do Gdańska. Uczyłem się budowy okrętów, dla 13-latka to było spełnienie marzeń. Dużo wtedy czytałem powieści przygodowych i morze jawiło mi się, chłopakowi z Buska, jak coś nieprawdopodobnego. Ale tam, w Gdańsku, poznałem ludzi z liceum plastycznego, przygotowałem teczkę, i okazało się, że przyjmą mnie do plastyka. Mój ojciec powiedział jednak: „Nie”. I zostałem technikiem budowy okrętów.
– Ale tylko z zawodu?
– Tak, wróciłem do Buska i w głowie miałem malowanie. Czytałem, uczyłem się, szlifowałem warsztat. Potem poznałem żonę i mówiono, że po ślubie przestanę malować. Kiedy przyszedł na świat syn, a potem drugi, moja malarska kreatywność wręcz rosła. Rodzina jest źródłem mojej inspiracji. Najpierw dzieci, a teraz wnuki. Inaczej patrzę na sztukę, ale ciągle szukam…
– Dziękuję za rozmowę.
Dorota Kosierkiewicz